Solidarność była kobietą. Zapomniane bohaterki
13 sierpnia 2020– Idę akurat z koleżanką, więc nie będziemy mogły teraz porozmawiać. O, słyszy pan, jak dżenderuję? – słyszę w słuchawce znajomy śmiech jednej z legend Solidarności. W języku polskim, inaczej niż w niemieckim lub angielskim, czasowniki odmieniają się w liczbie mnogiej przed rodzaje męskoosobowy i niemęskoosobowy. Dlatego o każdej zbiorowości ludzkiej, czy to złożonej z trzech osób, czy z dziesięciu milionów, jak Solidarność, mówi się tak, jakby składały się głównie z mężczyzn, nawet jeśli w rzeczywistości było ich mniej niż kobiet. Jak w Solidarności w latach 1980-1981. To sprawia, że w każdej narracji historycznej udział kobiet jest pomniejszony już na poziomie gramatyki, że trzeba się o niego upominać. Przypominać, że także kobiety uczestniczyły w ważnych wydarzeniach.
Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na Facebooku! >>
Nie ma odstępstw od tej reguły, są tylko przejęzyczenia lub żarty, coraz częściej interpretowane jako feministyczne prowokacje spod znaku gender. Także dlatego niełatwo dziś opowiedzieć o udziale kobiet w sierpniowych strajkach na Wybrzeżu. Być może jest to nawet trudniejsze niż jeszcze kilka lat temu.
Mimo to Barbara Labuda, jedna z najbardziej znanych działaczek opozycji demokratycznej, po 1989 roku posłanka i ambasador RP w Luksemburgu, chętnie, jak tylko znajdzie wolną chwilę, porozmawia o kobietach Solidarności. A także o tym, dlaczego współczesne Polki i Polacy tak niewiele wiedzą o udziale kobiet w strajkach na Wybrzeżu w sierpniu 1980 roku.
Każdy słyszał o Annie Walentynowicz, suwnicowej ze Stoczni Gdańskiej, której zwolnienie z pracy było bezpośrednią przyczyną strajku. Niektórzy znają też nazwisko Henryki Krzywonos, motorniczej tramwaju, która zainicjowała solidarnościowy strajk transportu miejskiego w Trójmieście. Lecz na emblematycznych wizerunkach Solidarności tradycyjnie dominują mężczyźni z Lechem Wałęsą na czele, wąsaci ojcowie rodzin, porównywani przez zachodnich komentatorów do „ojców założycieli USA”.
Wstydliwym sekretem ojców założycieli amerykańskiej demokracji, których pomniki obala się dziś w USA, był ich stosunek do przedstawicieli innych ras i posiadanie niewolników. Czy przyszłe pokolenia zakwestionują legendę Solidarności z powodu stosunku jej przywódców, niemal bez wyjątku mężczyzn, do kobiet?
Kobiety stanowiły 54 proc. członków Solidarności. To one już przed 1980 rokiem współtworzyły nielegalne Wolne Związki Zawodowe (WZZ) i współorganizowały strajk w Stoczni Gdańskiej. To one wreszcie uratowały sierpniowy strajk przed klęską, przywódców związkowych przed blamażem, a tysiące robotników z protestujących solidarnie ze stoczniowcami zakładów na Wybrzeżu przed brutalną pacyfikacją.
Ewa Ossowska, Alina Pieńkowska, Joanna Duda-Gwiazda. 19-letnia kioskarka, 28-letnia pielęgniarka i 41-letnia inżynier budowy okrętów ze Stoczni Gdańskiej. To one w trzecim dniu strajku zatrzymały stoczniowców opuszczających największy zakład Wybrzeża. 16 sierpnia 1980 roku Lech Wałęsa ogłosił zakończenie strajku, gdy dyrekcja zakładu zgodziła się spełnić część postulatów, dotyczących podwyżek płac. To kobiety przekonały Wałęsę, że strajk musi trwać nadal, dopóki władze nie spełnią żądań przedstawicieli innych zakładów. Inaczej „wyduszą nas jak pluskwy”, zawołała Henryka Krzywonos, która zdążyła dobiec pod bramę stoczni z wiadomością, że właśnie stanęły wszystkie tramwaje w Trójmieście. Dopiero nazajutrz wśród 21 postulatów strajkujących pojawiły się żądania zapewnienia nietykalności uczestnikom strajków, wypuszczenia na wolność więźniów politycznych, a przede wszystkim zalegalizowania niezależnych samorządnych związków zawodowych. Tak narodziła się Solidarność.
Strajk trwał jeszcze całe dwa tygodnie. Do końca sierpnia robotnicy praktycznie przejęli władzę w Trójmieście, czego najbardziej wymownym symbolem była bezwzględna prohibicja, wprowadzona w środku sezonu wakacyjnego; objęła ona wszystkie sklepy monopolowe, lokale gastronomiczne, hotele i domy wczasowe. Wkrótce akcja strajkowa ogarnęła cały kraj, a Solidarność stała się sprawą narodową. Gdy 31 sierpnia 1980 roku protestujący i najwyżsi przedstawiciele władz partyjnych i państwowych podpisali Porozumienia Sierpniowe, miliony Polaków obudziły się w innej Polsce. A wraz z nimi obywatele Europy Wschodniej, od NRD, Czechosłowacji i Węgier, aż po Bułgarię, Rumunię i ZSRR. W Gdańsku zaczął się długi marsz ku wolności i zjednoczonej Europie.
Największym paradoksem powojennej polskiej historii jest to, że władze komunistyczne same ukręciły na siebie bicz, tworząc wielkoprzemysłową klasę robotniczą, złożoną z setek tysięcy górników, metalowców czy stoczniowców, których oczekiwań socjalnych nie były w stanie spełnić. W latach 1945-89 miliony młodych mężczyzn i kobiet ze wsi zamieszkały w miastach, często na osiedlach wybudowanych w pobliżu powstających jak grzyby po deszczu fabryk i zakładów przemysłowych. W wyniszczonym przez wojnę kraju liczyła się każda para rąk, dlatego początkowo kobiety zachęcano do podejmowania prac kojarzonych z mężczyznami – stąd słynne hasło „Kobiety na traktory!”. Po 1956 roku, w ramach dogadywania się ze społeczeństwem i Kościołem, władze zrezygnowały z najbardziej radykalnych idei równouprawnienia, lecz do tego czasu podejmowanie pracy zawodowej przez kobiety stało się oczywistością. W latach 60. i 70. ubiegłego wieku łączenie obowiązków rodzinnych z zawodowymi było już wśród mieszkanek polskich miast tak powszechne, jak nałóg nikotynowy.
Warto przypomnieć, że w tamtych czasach we Francji mężatka nie mogła bez zgody męża otworzyć rachunku bankowego (do końca lat 60. ubiegłego wieku), a Szwajcarki otrzymały prawa wyborcze w tym samym roku (1971), co mieszkanki Bangladeszu. Tymczasem w Polsce kobiety mogły głosować i kandydować w wyborach już od 1918 roku. – Kobiety w Polsce nigdy nie były dyskryminowane – uważa Joanna Duda-Gwiazda, jedna z bohaterek strajku w Stoczni Gdańskiej. – Także w PRL-u nie było ograniczeń w podejmowaniu studiów czy zawodów, choć prawdą jest, że na ogół kobiety pracowały w zawodach słabiej opłacanych, których nie chcieli wykonywać mężczyźni.
Do wyjątków od tej reguły należały zawody uznawane za niebezpieczne, np. wojskowego czy marynarza. – Mieszkałam w górach, ale od dziecka ciągnęło mnie nad morze – wspomina Duda-Gwiazda. – Zadzwoniłam do Szkoły Morskiej, ale tam powiedzieli mi, że nie przyjmują dziewcząt. Postanowiłam więc zdawać na politechnikę, na wydział budowy okrętów. W stoczni nadzorowałam budowę trawlerów rybackich. Niektórzy mówili, że nie dam sobie rady, bo nie umiem wrzeszczeć na ludzi. Ale poradziłam sobie, a różni kombinatorzy szybko się przekonali, że mnie nie można oszukać. A kiedy było trzeba, wstawiałam się za robotnikami. Dlatego wiele lat później nigdy nie miałam problemu z pozyskaniem sympatyków czy członków Wolnych Związków Zawodowych. Ludzie już mnie znali.
Również autorytet Anny Walentynowicz, najważniejszej kobiety sierpniowego strajku, wynikał w dużej mierze z jej kwalifikacji zawodowych. – Ania była doskonałym spawaczem – mówi Joanna Duda-Gwiazda. – Wykonywała najtrudniejsze prace, posyłali ją na podwójne dno statku, gdzie naprawdę niewielu dawało sobie radę.
Walentynowicz przepracowała w Stoczni Gdańskiej trzydzieści lat, najpierw jako spawacz, a następnie, z uwagi na zły stan zdrowia, jako suwnicowa. Wielokrotnie występowała w obronie praw robotników, początkowo jako przodownik pracy i działaczka Ligi Kobiet. W 1978 roku współtworzyła Wolne Związki Zawodowe i właśnie za działalność w WZZ władze stoczni dyscyplinarnie zwolniły ją z pracy zaledwie pięć miesięcy przed emeryturą. Na wieść o tym 14 sierpnia 1980 roku stoczniowcy z wydziałów K-3 i K-5 Stoczni Gdańskiej przerwali pracę i namówili do strajku resztę załogi. Wśród pierwszych postulatów było przywrócenie do pracy Anny Walentynowicz i wyrzuconego z zakładu kilka lat wcześniej elektryka i działacza WZZ Lecha Wałęsy. Reszta jest historią.
Ale z jakiegoś powodu w tej historii zabrakło miejsca dla kobiet. – Myślę, że kobiety w Sierpniu odegrały tak samo istotną rolę jak mężczyźni – uważa Bożena Rybicka-Grzywaczewska, pierwsza sekretarka Lecha Wałęsy, związana od 1977 roku z opozycją demokratyczną. – O Annie Walentynowicz napisano kilka książek, o Alinie Pieńkowskiej co najmniej jedną. Zapewne za mało napisano o „zwykłych” kobietach, żonach, matkach, które zostały w domach niepewne tego, co wydarzy się jutro. O tych tłumach kobiet, które przychodziły każdego dnia pod bramę z kanapkami, zupami dla swoich bliskich. Bez nich ci mężczyźni by nie przetrwali. One są dla mnie zapomnianymi bohaterkami.
Wśród zapomnianych bohaterek są i te kobiety, które należały do najaktywniejszych uczestniczek strajku. Na przykład Ewa Ossowska, kioskarka, która trzeciego dnia strajku zatrzymała wychodzących z zakładu stoczniowców. Kilka dni później, gdy dyrekcja stoczni odcięła zakładowy radiowęzeł, Ossowska wspięła się na wózek fabryczny, stojący pod oknami dyrekcji, i zaczęła domagać się przywrócenia radiowęzła. Dołączył do niej Wałęsa, co uwieczniono na kilku zdjęciach. Widać na nich, jak stoją ponad głowami robotników. Ale na najsłynniejszej i najczęściej reprodukowanej fotografii jest tylko przywódca strajku Lech Wałęsa. O młodej brunetce słuch zaginął. Dziś nie ma ona nawet hasła w „Encyklopedii Solidarności”.
– Zafascynowała mnie jej historia, postanowiłam dowiedzieć się, kim była Ewa Ossowska i jakie były jej późniejsze losy – wspomina Marta Dzido, współtwórczyni filmu dokumentalnego „Solidarność według kobiet” (2014) i autorka książki „Kobiety Solidarności” (2016). Po długich poszukiwaniach odnalazła ją we Włoszech, dokąd Ossowska wyjechała w poszukiwaniu lepszego życia w połowie lat 90. Takich zapomnianych bohaterek Solidarności jest znacznie więcej.
Najbardziej znana na świecie książka poświęcona roli, jaką Polki odegrały w walce z komunizmem nosi tytuł „Sekret ‘Solidarności’” (2005). Jej autorką jest amerykańska badaczka i feministka Shana Penn. To ona na początku lat 90. zwróciła uwagę na zadziwiający paradoks największego ruchu obywatelskiego w Europie Wschodniej. Kobiety stanowiły większość członków Solidarności, ale prawie wcale nie było ich we władzach związku. Kobiety pod nieobecność internowanych w stanie wojennym mężczyzn stworzyły solidarnościowe podziemie, lecz tylko nieliczne znalazły się w 1989 roku na listach wyborczych Komitetu Obywatelskiego „Solidarność”.
To kobiety, późniejsze współtwórczynie „Gazety Wyborczej” (Helena Łuczywo, Joanna Szczęsna, Anna Bikont, Zofia Bydlińska) redagowały tygodnik „Mazowsze”, największy nielegalny periodyk związku, ale przed rokiem 1989 nie wiedział o tym nikt z wyjątkiem garstki wtajemniczonych, a dziś na ogół wiedzą o tym tylko historycy i dawni opozycjoniści. Kobiety były w stanie wojennym internowane (trzysta uwięzionych), aresztowane, bite podczas przesłuchań, poddawane upokarzającym rewizjom osobistym, nierzadko na oczach dzieci (przypadek Danuty Wałęsowej). I skazywane na więzienie. Najwyższy wyrok wydany w stanie wojennym – 10 lat pozbawienia wolności – otrzymała działaczka Solidarności Ewa Kubasiewicz (za udział w organizacji strajku w Wyższej Szkole Morskiej w Gdyni w grudniu 1981 roku).
– Shana Penn opublikowała swój pierwszy artykuł o kobietach w Solidarności i o ich wyeliminowaniu z pamięci zbiorowej już w 1994 roku – przypomina prof. Małgorzata Fidelis, historyk z Uniwersytetu w Chicago. – Trzeba było spojrzenia z zewnątrz, żeby postawić pewne kluczowe pytania na temat roli kobiet i roli płci w Solidarności.
Później tą kwestią zainteresowały się także polskie feministki. – Zauważyły, że brakuje kobiet w tradycyjnych narracjach o Solidarności i ruchach opozycyjnych – mówi Fidelis. – I to znowu było w pewnym sensie spojrzenie z zewnątrz. Być może będąc częścią ruchu trudniej jest zauważyć pewne sprawy, potrzebny jest dystans, czasowy czy kulturowy. – O kobietach przypomniały feministki – potwierdza tę opinię Joanna Duda-Gwiazda.
Bohaterki pierwszych książek poświęconych kobietom Solidarności, takich jak choćby „Szminka na sztandarze” czy „Być jak narodowy sztandar. Kobiety i Solidarność” Ewy Kondratowicz, na ogół wywodziły się ze środowisk inteligenckich i często są nadal aktywne w życiu publicznym. Znacznie mniej wiadomo o szeregowych uczestniczkach strajków. – Nie mamy wielu badań na temat doświadczeń kobiet-robotnic – przyznaje Małgorzata Fidelis. – Perspektywa tzw. zwykłych robotnic z różnych części kraju prawdopodobnie zmieniłaby naszą percepcję Solidarności. Być może w miarę, jak badaczki i badacze będą odkopywać dokumenty z epoki, otrzymamy wyraźny obraz kobiet, które na różne sposoby walczą o swoją podmiotowość. Przecież robotnice masowo uczestniczyły w strajkach, angażowały się w protesty. Teraz podkreśla się, że widziały siebie niemal bezkrytycznie jako część ruchu definiowanego przez męskich przywódców.
Fidelis, autorka cenionych prac z historii społecznej kobiet w PRL, ma na ten temat odmienną opinię. Jej zdaniem głosy kobiet zostały zmarginalizowane zarówno przed, jak i po 1989 roku. Nie było to wcale trudne i do pewnego stopnia wiązało się z repertuarem symbolicznym Solidarności. – Tym, co robiło wrażenie na władzy w roku 1980 i później było pokazanie, jak ta władza, która podaje się za „robotniczą”, nie spełnia oczekiwań robotników – wyjaśnia historyk. – Wprost przeciwnie, działa na ich szkodę, gnębi ich ekonomicznie przez podwyżki cen, niskie płace, słabe zaopatrzenie sklepów. Innymi słowy, protest miał pokazać władzy, że socjalizm robotników (a przypomnijmy, że w Porozumieniach Sierpniowych jest sporo treści lewicowych) jest inny, bardziej prawdziwy i sprawiedliwy dla robotników niż socjalizm reprezentowany przez władze.
I gdzie tu jest miejsce dla kobiet? – Z punktu widzenia siły i skuteczności protestu były dwa takie miejsca: konsumpcja i macierzyństwo – odpowiada badaczka. – Te dwie sfery miały pokazywać zaniedbania, brak wrażliwości władzy. Symbolika matki-robotnicy, która jest przepracowana, wystaje w kolejkach, nie jest w stanie spełniać swoich opiekuńczych ról w rodzinie była kluczowa dla Solidarności. Taki układ wynikał również z praktyki państwa komunistycznego. Było oficjalne równouprawnienie, ale była też tzw. umowa społeczna, która polegała na tym, że społeczeństwo otrzymywało pewną dozę autonomii w sferze prywatnej w zamian za polityczny konformizm. Dlatego w sferze domowej, ale też po części publicznej (np. w zakładach pracy), kultywowano tradycyjną hierarchię płciową. Władzę najbardziej interesowało „negocjowanie” z mężczyznami-robotnikami, bo to oni zazwyczaj zajmowali ważniejsze stanowiska związane z produkcją – kierownicze, techniczne. W pewnym sensie władza i robotnicy-mężczyźni posługiwali się tym samym językiem, w którym dominująca rola mężczyzn nad kobietami odgrywała olbrzymią rolę.
Pod tym względem rok 1989 i zwycięstwo Solidarności niczego nie zmieniły. Kobietom, które miały ambicje polityczne, szybko pokazano ich miejsce. – To nieprawda, że kobiety nie chciały w 1989 roku zaangażować się w politykę. Oczywiście, że chciały – mówi Barbara Labuda. – Tylko musiały mieć cholerną siłę przebicia.
To Labuda, w 1989 roku członek władz i rzecznik Solidarności na Dolnym Śląsku, wymogła na kolegach udział przynajmniej jednej kobiety, Grażyny Staniszewskiej, w obradach Okrągłego Stołu. – Powiedziałam im, jeśli nie chcecie, żebym to była ja, to niech będzie jakakolwiek z nas, choćby symbolicznie – mówi Labuda. – Możecie uważać mnie za wariatkę, ale jakaś kobieta po naszej stronie musi być. Niestety, kobiety najbardziej boją się ośmieszenia i wstydzą się upomnieć o swoje.
Ostatecznie w obradach Okrągłego Stołu wzięło udział więcej księży katolickich (trzech) niż kobiet (dwie). Ogółem 56 mężczyzn i dwie kobiety. Prawdopodobnie było to realistyczne odzwierciedlenie rzeczywistych układów władzy w ówczesnej Polsce, zarówno po stronie rządu, jak i opozycji.
Wtedy niemal nikomu nie wydawało się dziwne, że to mężczyźni mają się zająć „prawdziwą polityką”. – Rok 1989 rok nie zmienił zasadniczo mentalności społecznej – mówi Bożena Rybicka-Grzywaczewska. – Zwyczajowo, kulturowo polityką zajmowali się mężczyźni, tak było zarówno w Polsce, jak i na świecie. Kobiety zajmowały się domem, dziećmi. Tak po prostu było. Niezwykłej determinacji, wręcz odwagi wymagało angażowanie się nie tylko w politykę, ale w sprawy społeczne. To były czasy, kiedy wyjście mężczyzny z małym dzieckiem w wózku na spacer również wymagało odwagi, gdyż było traktowane jako zajęcie nie dość męskie.
Martę Dzido, rocznik 1981, reżyserkę i autorkę książek o kobietach Solidarności, na spacery w wózku zabierał ojciec. – Myślę, że od tamtych czasów dokonała się zmiana pokoleniowa. Dziewczyny same weszły do polityki, nie czekały na zaproszenie. Dziś z pewnością nie pozwoliłyby się tak zmarginalizować. Kiedy rozmawiałam z bohaterkami mojego filmu i książki, uderzyło mnie, jak bardzo te odważne przecież kobiety są niepewne siebie. Wciąż zapewniały, że niczego takiego nie zrobiły. Minęło kilkadziesiąt lat, a one wciąż reprezentowały tę samą mentalność. A gdy mówiłam, że chcę zrobić o nich film, pytały czy przypadkiem nie będzie feministyczny, bo one nie chciałyby w czymś takim uczestniczyć.
– W języku Kościoła i wielu ugrupowań prawicowych w latach 90. „feminizm” funkcjonował tak, jak „gender” czy „LGBT” w propagandzie obecnego obozu władzy – mówi Małgorzata Fidelis. – Miał być tożsamy z „bolszewizmem”, z atakiem na rodzinę, naród itp. Punktem kulminacyjnym tej ofensywy był zakaz aborcji w 1993 roku. Atak na „feminizm” był tym większy, im więcej kobiet w Polsce identyfikowało się z postulatami feminizmu. Tak naprawdę chodziło jednak o ośmieszenie i odrzucenie równouprawnienia. To miało różne źródła, ale wydaje mi się, że jednym z najważniejszych była ofensywa Kościoła po roku 1989 roku. Siła tej ofensywy wciąż nie jest doceniona i zbadana.
– Solidarność była fantastycznym ruchem, który stał się swoim przeciwieństwem – mówi Barbara Labuda. – Wyemancypowała społeczeństwo politycznie, ale ta emancypacja nie dotyczyła dwóch kwestii: stosunku do kobiet i Kościoła. Dlatego Polską wciąż rządzi dulszczyzna i kołtun. Dziwi się pan, dlaczego Solidarność przemilczała rolę kobiet, dlaczego stała się tym, czym jest dziś? To niech mi pan odpowie, dlaczego największa komercyjna telewizja, tak krytyczna wobec obecnej władzy, zaprasza do udziału w wieczorze wyborczym dwudziestu facetów i ani jednej kobiety.
– Bo to prestiżowe zajęcie, a faceci nie lubią się dzielić?
– Otóż to! To jest właściwe słowo: prestiżowe – mówi moja rozmówczyni. – A tam, gdzie jest prestiż i władza, tam zawsze są mężczyźni.
– My wszyscy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, uczyliśmy się być pełnoprawnymi obywatelami – twierdzi Bożena Rybicka-Grzywaczewska. – Kobiety korzystały z praw wywalczonych dla każdego z nas. Zakładały szkoły, przedszkola, własne firmy, budowały społeczeństwo obywatelskie poprzez zakładanie niezliczonej liczby stowarzyszeń i fundacji. Myślały i działały na rzecz innych, słabszych, wykluczonych. Nie wiem, czy kobiety zrezygnowały z udziału w życiu politycznym, czy po prostu swoją rolę cały czas widziały w organizowaniu życia, już nie tylko rodzinnego, ale społecznego. Ja nie byłam nigdy w pierwszym szeregu walki o prawa kobiet. Byłam osobą aktywną, walczącą o siebie, o swoje miejsce w świecie, bo uważałam, że mam takie same prawa, jak mężczyźni.
Bożena Rybicka-Grzywaczewska świadomie wybrała działalność społeczną. Przed trzydziestu laty założyła Stowarzyszenie Pomocy Osobom Autystycznym, od 1992 roku jest prezesem Gdańskiej Fundacji Dobroczynności. Ona także uważa, że świat wyglądałby inaczej, gdyby kobiety miały większy udział w zmianach ustrojowych, ekonomicznych, społecznych, zamiast zdać się na panów w marynarkach i sutannach. Ale gdy pytam, czy jej zdaniem sukcesy wyborcze Prawa i Sprawiedliwości i szeroka akceptacja dla prowadzonej przez obecną władzę polityki społecznej nie wynika z tych zaniechań, odpowiada zdecydowanie: – W jakiejś mierze zapewne tak, ale w takim samym stopniu są to zaniechania mężczyzn.
Może o tym także warto porozmawiać w 40. rocznicę Solidarności?
Tekst powstał w ramach wspólnego cyklu Deutsche Welle i Newsweek Polska. #CzasSolidarności