1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

„To był push-back”. Zatrzymanie dziennikarzy przy granicy

6 października 2021

Znaleźli się niezamierzenie w miejscu objętym stanem wyjątkowym przy polsko-białoruskiej granicy i zostali zatrzymani. DW rozmawia z dziennikarką niemiecko-francuskiej telewizji ARTE.

https://p.dw.com/p/41JOU
Die ARTE-Journalsitin Ulrike Dässler
Zdjęcie: A. Schaal/ARTE TV

DW: Polska wprowadziła stan wyjątkowy, ustanawiając trzykilometrowy pas wzdłuż granicy z Białorusią obszarem de facto niedostępnym dla dziennikarzy, ale także dla pracowników organizacji pomocowych czy prawników. Mimo to zainteresowanie mediów nie zmalało. Czy pani zdaniem prowadzi to do osiągnięcia przeciwnego efektu i wpłynęło również na pani zainteresowanie sprawą?

Ulrike Dässler*: Nie pojechaliśmy tam po to, aby przekroczyć strefę stanu wyjątkowego. Chcieliśmy relacjonować sytuację wokół praw człowieka; to, jak wygląda ona na terenach, gdzie jeszcze możemy przebywać, i nie chcieliśmy naruszać żadnej ustawy, w tym także polskiej.

Zdjęcia 32 afgańskich uchodźców krążą w internecie od dłuższego czasu. Nie ma więc potrzeby ryzykować żadnych kłopotów z tego powodu i też nie po to tam pojechaliśmy.

Jednak bez nich się nie obyło. Co się wydarzyło?

Najpierw pojechaliśmy do pobliskiej przygranicznej miejscowości, aby przedstawić się straży granicznej; powiedzieć, że jesteśmy w okolicy, że chcemy tu nagrać patrol i straż graniczną. Zrobiliśmy to po to, aby wiedzieli, że tam jesteśmy i aby uniknąć jakichkolwiek nieprzyjemności. Powiedziano nam: „Możecie pojechać tu i tam, ale nie możecie być w miejscach, które są oznaczone tablicami” (jako te, w których obowiązuje stan wyjątkowy – przyp. red.). Więc tego nie robiliśmy.

Zrobiliśmy wywiad w miejscu, gdzie jeszcze jest to dozwolone, potem pojechaliśmy szeroką drogą, co też nie było zakazane, i dojechaliśmy do drogi asfaltowej. W strefie przygranicznej w ogóle nie działał internet. Potem skręciliśmy i spotkaliśmy strażników granicznych. Zatrzymali nas, a gdy zapytaliśmy, którą drogą możemy jechać, powiedzieli, że jesteśmy w strefie zamkniętej i musimy natychmiast zawrócić i udać się w przeciwnym kierunku. Tak też uczyniliśmy, mając nadzieję, że szybko wydostaniemy się z tej strefy i dlatego pojechaliśmy z powrotem asfaltową drogą. Nagle znaleźliśmy się w wiosce, która jest objęta stanem wyjątkowym. Policja już tam była.

Czy był tam znak, że jest to obszar objęty stanem wyjątkowym?

Tak. Policja stała niemal od razu za nim i natychmiast nas zatrzymała. Chcieliśmy zapytać, co mamy zrobić? Nie mogliśmy się przecież cofnąć. Za nami była straż graniczna, która zresztą przez kilka kilometrów za nami jechała. Nie mogliśmy jednak także przemieścić się do przodu. Jak wyjść z tej sytuacji? Ale to ich w ogóle nie interesowało.

Widzieli, że jesteśmy dziennikarzami i że nie możemy tam przebywać. To był właściwie „push-back”. Jedni odsyłali nas w stronę drugich.

Granica między Polską a Białorusią w pobliżu miejscowości Usnarz Górny, sierpień 2021
Granica między Polską a Białorusią w pobliżu miejscowości Usnarz Górny, sierpień 2021Zdjęcie: Monika Sieradzka/DW

Co się działo po zatrzymaniu?

Pojawiło się więcej policji, również w cywilu. Po około trzech godzinach zawieziono nas w trzech oddzielnych samochodach na posterunek policji. Operatorowi nałożono później nawet kajdanki i już się nie widzieliśmy. Nie wiedziałam, że mnie aresztowano, ani dlaczego mnie aresztowano, ani też co się stało z innymi.

Jak była pani traktowana podczas zatrzymania?

Najpierw zbierano przez dwie godziny moje dane osobowe. Siedziałam w pomieszczeniu z policjantką i gdy szłam do toalety, ona szła za mną, żebym nie uciekła. Telefony komórkowe i sprzęt odebrano nam od razu – w miejscu, w którym zostaliśmy zatrzymani. Nie mieliśmy przy sobie niczego. Później zażądano numerów do moich przełożonych i rodziny, ale niestety były one w mojej komórce, której już nie miałam.

Czy pytano panią, na czym dokładnie polegała państwa praca?

Nie, nikt nie był zainteresowany tym, co nagrywaliśmy. Dopiero dwa dni później o tym rozmawialiśmy. Często pracowałam w krajach, których sytuacja była trudna. Bywało, że policja się denerwowała i musiałam pokazać materiał. Później prawie zawsze wszystko było w porządku. Tylko w jednym wypadku musiałam usunąć zdjęcia lasu, bo miały jakieś nieznane mi znaczenie. Tym razem na początku przyjęto, że zrobiliśmy coś złego i działaliśmy w złej wierze.

Najistotniejsze było jednak nie to, że nie mieliśmy ze sobą kontaktu i że nie mogłam poinformować rodziny czy przełożonych, co się ze mną dzieje, ale to, jak zostaliśmy potraktowani. Musieliśmy się rozebrać praktycznie do połowy i zostaliśmy osadzeni w jednoosobowych, małych celach. Nie wiedzieliśmy, co się stanie dalej. Nie mieliśmy nic do pisania, nic do czytania, zupełnie nic. Nie mając niczego, leżeliśmy w celach. W nocy poprosiłam o płaszcz, bo było mi zimno. Dano mi koc i poduszkę.

Co się stało potem?

Następnego dnia byłam przesłuchiwana. Na szczęście towarzyszyła mi tłumaczka. Pozwolono mi też skontaktować się z przełożonymi. Po południu założono mi kajdanki i zawieziono nas do sądu, gdzie odbywała się rozprawa. Sąd wymierzył naganę, zaznaczając że nie powinniśmy byli tam przebywać. Policja zażądała grzywny w wysokości 500 euro za każdego z nas, ale sędzia się nie zgodziła. Nie mieli przeciwko nam żadnych dowodów. W tym czasie obejrzeli nasze nagrania i okazało się, że nie zrobiliśmy niczego zabronionego, więc nie dostaliśmy kary.

Czy akceptuje pani wyrok?

Tak, ale zaskarżamy nieludzkie traktowanie.

Powiedziała pani niedawno, że miała wrażenie, że chciano państwa aresztować, aby dać przykład. Jaki?

Prasa nie jest mile widziana w tych okolicach. Myślę, że chce się wyciszyć to, co się tam dzieje. Nie rozumiem dlaczego. Świat przecież i tak wie, jaka jest sytuacja. To oczywiście problem, że Polska musi chronić granice, ale z drugiej strony trzeba uchodźców traktować humanitarnie. Rozmawiałam z kobietą, która została odesłana z Polski 13 razy. 13 razy! Przez dwadzieścia dni próbowała przekroczyć granicę, aż w końcu była już tak bardzo chora, że jej się udało. Polacy przyjmują rodziny, chorych lub słabych, i trafiają oni do określonych ośrodków, gdzie otrzymują opiekę i wracają do zdrowia. Trzeba być na wpół martwym, aby przedostać się przez granicę.

Wracając do sytuacji na miejscu: Czego doświadczyła pani podczas realizacji materiału na granicy?

Nagrywaliśmy w ośrodku, w którym przebywają uchodźcy, którzy są bardzo chorzy lub rodziny, które są słabe i bezbronne. Dba się o nich, ale trzeba być półżywym, żeby wjechać do UE lub Polski. Natomiast, jak powiedział mi szef tego ośrodka, 99,9 procent wszystkich uchodźców, niezależnie od tego, skąd pochodzą, chce jechać do Europy Zachodniej. Nikt nie chce pozostać w Polsce. Ale Polska, oczywiście, musi grać rolę policjanta na granicy i mówić, że nie można tu wjeżdżać, ponieważ jest to zewnętrzna granica UE.

Rozmawiała Pani również z mieszkańcami. Jaki panuje wśród nich nastrój? Czy są pełni obaw czy mają chęć pomocy?

Po trochu wszystkiego. Przede wszystkim są zadowoleni, że straż graniczna jest na miejscu i pilnują granicy. Niektórzy boją się, rzecz jasna, terrorystów. Taki obraz jest również propagowany w mediach: że wielu uchodźców to terroryści. Niektórzy mówią: cóż, gdyby do moich drzwi w ciągu dnia zapukała kobieta i miała ze sobą dziecko, wpuściłbym ją do środka. Spotkaliśmy też w nocy w lesie aktywistkę, która ma kontakt z uchodźcami i opiekuje się nimi. Zawsze ma przy sobie folię, jedzenie i picie. Wielu z nich jest kompletnie wychłodzonych lub od dawna nie jadło.

Wróciła pani już do Francji. Czy odzyskała swoje nagrania?

Tak, odzyskaliśmy wszystko. Nic nie zostało usunięte, ale wszystko zostało skopiowane. Nie wiem, do jakiego stopnia mają prawo kopiować nasze materiały. Nie wiem, czy skopiowali wszystkie telefony komórkowe, hasła... Nie wiem. 

Szkic celi wykonany przez zatrzymanego operatora
Szkic celi wykonany przez zatrzymanego operatoraZdjęcie: Andreas Schaal

Pozbawienie wolności przez aresztowanie jest dotkliwym doświadczeniem. Jakie odczucia w pani pozostawiło?

Uczucie bycia upokorzonym w ten sposób przez ludzi, z którymi nie możesz rozmawiać i którzy nie chcą słuchać twoich argumentów, jest bardzo trudne i niezwykle trwałe. Z pewnością będzie to jeszcze oddziaływało przez długi czas. Poczucie, że nie można nic zrobić. W takiej sytuacji, gdy nie ma się nic do roboty, a więc nie można pisać, co jest naszą dziennikarską powinnością, trzeba znaleźć jakiś sposób na wyłączenie umysłu i czymś się zająć. Rozwiązywałam zadania matematyczne.

Czy jest coś, co chciałaby Pani dodać do naszej rozmowy?

Mamy kryzys humanitarny, który pilnie wymaga rozwiązania na poziomie UE. Oczywiście żaden kraj nie może być z tym pozostawiony sam sobie. Podobnie było w Grecji i we Włoszech, ale to, co obecnie dzieje się pod względem nieludzkiego traktowania, jest straszne.

Dziękuję za rozmowę.

Chcesz skomentować ten artykuł? Zrób to na Facebooku! >>

* Ulrike Dässler – dziennikarka niemiecko-francuskiej telewizji ARTE