1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

"Super Sobota" w Anglii. Krok w stronę normalności

Jakub Krupa
4 lipca 2020

Po miesiącach ograniczeń, Anglia częściowo znosi obowiązek 14-dniowej kwarantanny i otwiera w "Super Sobotę" restauracje, puby i salony fryzjerskie. "Cieszcie się latem w bezpieczny sposób" - zachęcał premier Johnson.

https://p.dw.com/p/3emJc
London Pub
Puby w Anglii wracają do życiaZdjęcie: picture-alliance/blickwinkel/allOver

Zmiany obejmują na razie tylko jedną z czterech części Zjednoczonego Królestwa. Kolejny krok otwierania angielskiej gospodarki ma na celu przyspieszenie odbicia gospodarczego po rekordowym spadku PKB wywołanym koniecznością zamrożenia z dnia na dzień niemal wszystkich elementów normalnego życia społecznego.

Od północy - dosłownie, bo niektóre lokale otworzyły się wraz z wybiciem zegara - mieszkańcy Anglii znowu mogą pójść do fryzjera, zjeść w restauracji czy wypić piwo w lokalnym pubie. Te ostatnie witają pierwszych klientów już od szóstej rano. Podekscytowane brytyjskie media od kilku dni odliczały czas do "Super Soboty", która ma być pierwszym symbolem nowej normalności w dobie walki z koronawirusem.

Czołowi przedstawiciele rządu i ich doradcy nie ukrywają jednak, że decyzja jest podyktowana nie tylko chęcią podniesienia morale jednego z najbardziej dotkniętych pandemią narodów, z ponad 44,1 tys. ofiar śmiertelnych. Jest to też walka ze spodziewanym na jesieni kryzysem gospodarczym. A wówczas stopniowo będzie wycofywana pomoc publiczna dla wielu dotkniętych ograniczeniami sektorów gospodarki.

Premier Johnson określił ten moment "punktem zwrotnym" w walce z koronawirusem. Zapowiedział, że sam pójdzie do jednego z pubów, ale apelował o zachowanie zdrowego rozsądku. Za przestrogę posłużyła mu sytuacja w liczącym 400 tys. mieszkańców Leicester. W tym tygodniu bowiem stało się pierwszym miastem objętym lokalnymi ograniczeniami po tym, jak wykryto tam ognisko zachorowań. Szef rządu zaznaczył, że tego typu rozwiązania pozostaną "przez jakiś czas częścią naszego życia". Podkreślał, że tylko od samych Brytyjczyków i ich odpowiedzialności zależy, jak często trzeba będzie po nie sięgać.

Jednocześnie minister finansów Rishi Sunak wprost apelował o wydawanie zaoszczędzonych w trakcie obowiązywania ograniczeń pieniędzy. Ma to pomóc uratować lokalne firmy i tysiące miejsc pracy, szczególnie wśród młodych i najgorzej zarabiających Brytyjczyków.

Decyzja o otwarciu zapadła pomimo tego, że Wielka Brytania wciąż notuje ponad 500 nowych przypadków i 130 ofiar śmiertelnych koronawirusa każdego dnia. To pokazuje - po raz kolejny - jak delikatny jest balans między zdrowiem publicznym i potrzebami gospodarki.

Główny doradca medyczny rządu Chris Whitty powiedział wprost, że "nikt z nas (...) nie uważa, że to krok pozbawiony ryzyka". Przyznał, że "nie ma perfekcyjnego, dokładnego sposobu" na wycofywanie się z wprowadzonych w drugiej połowie marca najdalej idących ograniczeń swobody Brytyjczyków od czasów drugiej wojny światowej. Jak tłumaczył, nadmierne skupienie się na bezpieczeństwie przyczyniłoby się do wyższego wzrostu bezrobocia i biedy wraz z powiązanymi kosztami. Z drugiej strony - wciąż istnieje realne ryzyko drugiej fali zachorowań.

Angielski eksperyment będzie uważnie obserwowany przez władze w pozostałych regionach Wielkiej Brytanii, które podchodzą do znoszenia ograniczeń z większą ostrożnością. Pierwsza minister Szkocji dopiero w czwartek przedstawiła plany otwarcia większej liczby sklepów, jednocześnie wprowadzając tam obowiązek zakrywania twarzy. Walia od poniedziałku zniesie ograniczenie, które zakazywało oddalania się od domu na więcej niż pięć mil.

Przez cały okres pandemii władze w Londynie mierzyły się z ostrą krytyką ze strony Walii i Szkocji, które oskarżały Downing Street o brak komunikacji. Zarzucały Londynowi także brak politycznej konsekwencji, szczególnie w obliczu skandalu z udziałem najbliższego doradcy premiera Johnsona, Dominica Cummingsa. W piątek podobne głosy krytyczne pojawiły się ponownie po tym, gdy ojciec szefa rządu poleciał - wbrew rekomendacji brytyjskiego MSZ - do swojej willi w Grecji, tłumacząc to koniecznością przygotowania domu do nadchodzącego sezonu turystycznego.

Od przyszłego tygodnia takie wyjazdy powinny być prostsze, bo Anglia - ponownie jako jedyna z czterech części Zjednoczonego Królestwa - zdecydowała w piątek o zniesieniu obowiązkowej 14-dniowej kwarantanny dla osób przyjeżdzających z 73 krajów i terytoriów zamorskich. Na liście znalazły się najpopularniejsze kierunki wakacyjne jak Cypr, Chorwacja, Francja, Grecja czy Włochy, a także - co ma szczególne znaczenie dla 900 tys. społeczności Polaków - Polska. Nowe przepisy wejdą w życie od piątku, 10 lipca.

Wraz z ponownym otwieraniem się brytyjskiej gospodarki, uwaga opinii publicznej w coraz większym stopniu kieruje się w stronę tych sektorów, które wciąż pozostają zamknięte. Wśród nich znajdują się m.in. centra konferencyjne, salony piękności czy siłownie, ale także teatry i ośrodki kulturalne.

Większość firm wystawiających sztuki na londyńskim legendarnym West Endzie zapowiedziało wstrzymanie produkcji nawet do początku przyszłego roku. Obawiają się bowiem, że wciąż obowiązujące przepisy dotyczące dystansowania społecznego w zamkniętych przestrzeniach sprawią, że ich funkcjonowanie nie będzie opłacalne. Pomimo apeli ze strony aktorów i dyrektorów artystycznych, brytyjski rząd nie przedstawił na razie szczegółowego programu wsparcia dla tej branży. National Theatre, podobnie jak wiele innych teatrów w stolicy, pozostaje na razie zamknięty co najmniej do jesieni. Część, jak Old Vic, odgrywa spektakle za zamkniętymi drzwiami, transmitując je odpłatnie w internecie.

Skala nadciągającego kryzysu w sektorze kulturalnym jest na tyle głęboka, że historyczne Royal Albert Hall ostrzegło, że bez zastrzyku pieniędzy może stać się niewypłacalne w pierwszym kwartale przyszłego roku. Szacunki ekspertów wskazują, że w podobnej sytuacji jeszcze w tym roku może znaleźć się nawet 70 proc. scen.

Były dyrektor artystyczny National Theatre Nicholas Hytner ostrzegał wprost w piątek, że "o ile nie otrzymamy istotnego wsparcia, musimy liczyć się z falą upadków (...) i załamaniem całego ekosystemu kultury". "Dlaczego jest bezpieczne, aby posadzić sześć osób obok siebie w trakcie czterogodzinnego lotu do Grecji, a nie usiąść przy zachowaniu bezpiecznych odstępów na widowni teatru?" - pytał.

Przy jednoczesnym wygaszaniu rządowego programu wsparcia miejsc pracy, wiele innych branż także alarmowało, że w najbliższych miesiącach tysiące osób mogą stracić zatrudnienie. Znaczące zwolnienia zapowiedziały też już m.in. linie lotnicze Easyjet, producent samolotów Airbus, sieć punktów z kanapkami Upper Crust czy producent koszul TM Lewin, które łącznie planują zwolnić kilkanaście tysięcy pracowników.

Jednocześnie rząd Borisa Johnsona wciąż mierzy się z przeciągającymi się negocjacjami handlowymi ws. przyszłych relacji z Unią Europejską. Staje także w obliczu rosnącej presji zrealizowania zapowiedzi wyborczych o wyrównywaniu szans i nierówności regionalnych w ramach Zjednoczonego Królestwa. Szef rządu deklarował w tym tygodniu, że planuje to osiągnąć m.in. przez radykalne rozluźnienie przepisów dotyczących planowania nowych nieruchomości, co - jak ma nadzieję - uwolni wielomilionowe inwestycje.

Zyskująca na poparciu w ostatnich tygodniach opozycyjna Partia Pracy nie jest jednak w najmniejszym stopniu przekonana tymi zapowiedziami. "Moja obawa dotycząca premiera jest taka, że on jest niezły w retoryce, ale nie w rządzeniu krajem. Istnieje duża przepaść pomiędzy słowami a rzeczywistością" - mówił w wywiadzie dla Sky News lider ugrupowania Keir Starmer.

Spadające słupki poparcia dla Johnsona i rosnące zaufanie do Starmera sugerują, że brytyjska opinia publiczna w coraz większym stopniu zgadza się z jego oceną.

Chcesz skomentować ten artykuł? Dołącz do nas na Facebooku! >>

Od sukcesu "Super Soboty" i szerszego planu odbudowy brytyjskiej gospodarki zależy więc to, czy obecny kryzys wywołany koronawirusem doprowadzi do zmian nie tylko w tym, jak żyją i pracują Brytyjczycy, ale też kto nimi rządzi.

Każą Belgom jeść frytki dwa razy w tygodniu