1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Niemiecki korespondent w Pekinie: Władze nam przeszkadzają

Bartosz Dudek30 sierpnia 2012

Przed niemiecko-chińskimi konsultacjami rządowymi 26 niemieckich korespondentów zwróciło się we wspólnym liście do kanclerz Merkel. Skarżą się w nim na utrudnianie ich pracy przez chińskie władze. Rozmowa DW.

https://p.dw.com/p/160SJ
Johnny Erling China Korrespondent Zeitung Die Welt ED: 300812
Johnny Erling - korespondent gazety " Die Welt"Zdjęcie: Johnny Erling/beijingtoday.com.cn

DW: Przytłoczona kryzysem zadłużenia Europa - a więc tym samym Niemcy - potrzebują wsparcia Chin. Na ile więc poważnie liczyć można na Angelę Merkel, że wesprze niemieckich dziennikarzy?

Johnny Erling*: Obie strony potrzebuję się nawzajem. To ostatnia kadencja urzędowania szefa chińskiego rządu Wen Jiabao. Stosunki z Europą są dla niego ważne i na pewno jest tak samo jak kanclerz zainteresowany tym, żeby spotkanie przebiegło dobrze. List korespondentów jest zaadresowany do pani Merkel, ale w tym sensie do nich obojga. Ten list ma być sygnałem, który uświadomi im i opinii publicznej, w jak trudnych warunkach pracują dziennikarze.

W tym liście mowa jest m. in. o tym, że chińscy współpracownicy korespondentów są często zmuszani, by szpiegować swoich pracodawców. Czy może Pan to potwierdzić?

Nie można uogólniać, ale w przypadku niektórych kolegów zdarzyło się, że współpracownicy byli wzywawani (przez bezpiekę, przyp. red.) i przesłuchwani. Są to chińscy obywatele, których łatwiej zastraszyć. To jest oczywiście nie do zaakceptowania i koledzy się przed tym bronią, ale to nie jest decydujący aspekt. Jest nim w tym liście to, że to otwarcie na wolność mediów zasygnalizowane z początkiem igrzysk olimpijskich 2008 roku, zostało cofnięte i to w wielu przypadkach w sposób kompromitujący.

Jakich utrudnień doświadczył Pan osobiście?

Ekstremalnie było wiosną ubiegłego (2011) roku, kiedy cały kraj jak zahipnotyzowany patrzył na wydarzenia "Arabskiej Wiosny". Władze obawiały się, że arabski "wirus" może przeniknąć do Chin, choć nie było żadnych oznak tego rodzaju. W tym czasie systematycznie utrudniano mi pracę. Uniemożliwiano mi pytanie ludzi na ulicy, czy nawet przyglądanie im się. Wzywano mnie na policję. Tłumaczono to potem nerwową reakcją na rzekome niebezpieczeństwo, ale te restrykcje pozostały. Jeśli chcemy na przykład zrobić coś o strajkującej fabryce, musimy mieć zezwolenie władz. To powoduje powstanie prawnej próżni, w której my, dziennikarze, jesteśmy zdani na władze. To musi się zmienić.

Od wielu lat pracuje Pan w Pekinie. Czy wcześniej było łatwiej?

Gdy w pod koniec lat siedemdziesiątych w Chinach rozpoczęły się reformy i otwarcie, panował nastrój wiosny. Na wiele rzeczy nie zwracało się uwagi, bo wszyscy zaaferowani byli myślą o zmianach. Dzisiaj wiele rzeczy rozbija się o brak transparencji i bojaźliwość - prowadzą one do tego, że wydaje się zakazy, choć Chiny są w nieporównywalnie lepszej sytuacji niż jeszcze przed 10 czy 20 laty. Wcześniej na przykład można było, choć z pewnymi trudnościami, pojechać do Tybetu. Byłem tam parę razy. Dziś jest to całkiem niemożliwe. Podobnie jest z prowincją Xinjiang. Jest poza tym cały szereg tematów tabu. Zajmowanie się nimi, czy pisanie o nich jest niebezpieczne. Dotyczy to np. wspólnot religijnych takich jak sekta Falun Gong.

Z drugiej strony społeczeństwo jest bardziej otwarte, przede wszystkim dzięki internetowi i serwisom społecznościowym takim jak Weibo. Informacje rozprzestrzeniają się szybciej, nawet jeśli nie jest to na rękę państwu. Wychodzą w ten sposób na jaw rzeczy, o których wcześniej nikt by się nie dowiedział. Trzeba to przyznać, ale w sumie jest jeszcze bardzo wiele do poprawienia.

rozmawiał Jun Yan

tłum. Bartosz Dudek

red. odp.: Małgorzata Matzke

*Johnny Erling, korespondent dziennika "Die Welt" w Pekinie