1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Dedecius:"Wielokulturowość to dla mnie codzienność" [WYWIAD]

Joanna de Vincenz13 czerwca 2015

W Darmstadt wręczono nagrodę im Karla Dedeciusa dla polskich i niemieckich tłumaczy. Z 94-letnim nestorem tłumaczy literatury polskiej w Niemczech i założycielem Deutsches Polen-Institut rozmawiała Joanna de Vincenz.

https://p.dw.com/p/1Fgcm
Karl-Dedecius-Preis Übersetzerpreis polnische Literatur
Karl Dedecius z Wisławą SzymborskąZdjęcie: DPI

Przyznano właśnie po raz kolejny Nagrodę im. Karla Dedeciusa dla tłumaczy literatury polskiej i niemieckiej, w tej edycji Katarzynie Leszczczyńskiej i Svenowi Sellmerowi. Ta najbardziej prestiżowa nagroda w tej dziedzinie została nazwana Pana imieniem...

Cieszę się, ze ta nagroda istnieje. Tłumacze potrzebują takich odświętnych momentów. Ich codzienność jest na ogół monotonna. Sam przez wiele lat prowadziłem życie pustelnika. W dzień pracowałem w biurze, a potem całe wieczory i noce spędzałem przy maszynie do pisania. Inaczej nie powstałaby żadna książka, żaden artykuł...

Wyrastał pan przed wojną, w wielokulturowej Łodzi. Czy to nie jest tak, że po wojnie Pan dzięki literaturze sobie ten świat poniekąd rekonstruował?

Rzeczywiście ukształtowało mnie kilka kultur. Moje wspomnienia, wydane w 2006 r. zatytułowałem dlatego „Europejczyk z Łodzi“. Kiedy zakładałem i prowadziłem Niemiecki Instytut Spraw Polskich w Darmstadt (Deutsches Polen-Institut), w prasie pisano, że oto „w literaturze jednoczy się duch europejskości“. Całkiem trafnie. Sam instytut w Niemczech wówczas nazywano „ambasadą literatury polskiej“.

Deutsches Polen Institut Darmstadt
Niemiecki Instytut Spraw Polskich / Deutsches Polen-Instutut w DarmstadtZdjęcie: picture-alliance/dpa

Wracając do mnie. Szkoła moja była polska, dom niemiecki, ojciec zaś niemiecko-rosyjsko-czeski, babcia była Czeszką i nie mówiła ani po polsku, ani po niemiecku. Jak jeździliśmy do niej na wakacje, to rozmawialiśmy po czesku. Rodzina matki pochodziła ze Szwabii – więc język matki i jej wychowanie znowu były inne.

Poza tym w czasie Pierwszej Wojny Światowej ojciec był w Rosji – Polska wtedy była pod rosyjskim zaborem i ojciec trafił do rosyjskiej armii. Te doświadczenia oczywiście miały wpływ na jego charakter. Jak widać wielokulturowość to dla mnie codzienność i żaden nacjonalizm tego zmienić nie mógł – liczyło się wychowanie i wykształcenie... A ja wychowywałem się w polskiej szkole na romantykach, klasykach – Słowackim, Mickiewiczu, potem Żeromskim i Tuwimie...

Dorastał pan w latach trzydziestych, a to przecież okres nasilania się nacjonalizmów...

To bardziej w Niemczech, a moja rodzina mieszkała w Polsce. Jak już powiedziałem, w domu żadnych nacjonalizmów nie było. Również patriotyzm nie odgrywał wielkiej roli, bo i jak... Rodzice w Niemczech nigdy nie byli, ich niemieckość ograniczała się do języka i tradycji rodzinnych. Poza tym żyli w Polsce, w Łodzi...

Pana bliższą ojczyzną jest Łódź...

Kiedy zostałem obywatelem honorowym Łodzi, to w moim przemówieniu wspominałem Żeromskiego, jego książki i moją szkołę, która nosiła jego imię. W Łodzi się wychowałem, tam zaczął się kształtować mój charakter, moje zainteresowania, tam zrozumiałem, że moim domem jest literatura. A na Zachodzie chciałem zachować swoją tożsamość, osobowość.

Robert-Bosch-Stiftung, Polen, deutsch-polnische Beziehungen, Karl Dedecius
Stypendia i nagrody literackie Deutsches Polen-Institut i Fundacji Roberta Boscha dla polskich autorów. Na zdjęciu Ryszard Krynicki i karl DedeciusZdjęcie: Robert-Bosch-Stiftung

Pamiętam jedno z krakowskich sympozjów, tematem była „tożsamość”. Wraz z organizatorami, prof. Teresą Walas, prof. Martą Wyką, prof. Kwiatowską trzy dni dyskutowaliśmy na ten temat. Była to bardzo ciekawe, bo nasze rozwichrzone czasy sprawiły, że rozumiemy dzisiaj tożsamość inaczej niż ową ongiś jednoznaczną późnołacińską identitas. Ta ostatnia jeszcze z powagą traktowała jedność, stałość, tożsamość osoby, albo rzeczy. Dzisiaj klasyczne pojęcie tożsamości zaciera się, a jego treść kształtuje się raczej w sporze z innymi pojęciami.

W miarę możliwości chętnie brałem w udział w różnych sympozjach i koferencjach – w Niemczech i w Polsce. Zapraszano mnie też do Rosji. Pojechałem tam dopiero, kiedy Konrad Adenauer podpisał umowę z Moskwą i oficjalnie zatwierdzono wymianę pisarzy.

Wojna Panu zabrała wiele lat życia, podobnie jak całemu pana pokoleniu...

W maju 1939. roku zdałem maturę. Do 1939 roku maturzyści chcący podjąć studia, musieli odbyć trzymiesięczną służbę w Junackich Hufcach Pracy. I tak 1. września byłem w JHP pod Łomżą, nasza służba została przerwana, do domów mieliśmy wracać w małych grupach. Do Łodzi wróciłem dopiero po wielu tygodniach. W tym czasie miasto podzielono już na Niemców, Żydów, Polaków... Część Polaków została wysiedlona, część uciekła do podziemia, część zagranicę. Żydów umieszczono w getcie. Niemców natychmiast zaczęto „mobilizować”. Wielu z nich miało polskie nazwiska, więc teraz pani Chałupka musiała się nazywać Hüttner. Rodziny polsko-niemieckie, a takich było nie mało, zostały w wielu sytuacjach skłócone, nierzadko rozbite. Rodziło się w nas poczucie niesprawiedliwości.

Nie zostały panu oszczędzone przeżycia frontowe.

Tak. Wehrmacht się o mnie upomniał. Potrzebowali takich jak ja, młodych. Jakie miałem wyjście..?

Walczył pan pod Stalingradem...

Byłem w Stalingradzie, o walce nie było już mowy. W tym czasie w Łodzi umierali moi rodzice. Dom rodzinny musiałem opuścić mając niespełna 20 lat, nigdy więcej do niego nie wróciłem.

W samym Stalingradzie byłem kilka miesięcy, bitwę szybko przegraliśmy – kocioł zamknięto po trzech miesiącach. Potem trafiłem do łagrów.

Co pan robił w niewoli?

Pracowaliśmy na różnych odcinkach. Musieliśmy kopać rowy, wydobywać kamienie w kamieniołomach. Rosjanie wybrali sobie nas na odbudowę Stalingradu i na budowę wielkiego kanału Wolga-Don. To był ogromny projekt, dlatego nas tak długo zatrzymywali. Do Niemiec, do Weimaru wróciłem dopiero w nocy 1. stycznia 1950 roku.

To w niewoli nauczył się pan rosyjskiego?

Rosyjskiego nauczyłem się w lazarecie. Potem zacząłem poznawać Rosjan, z którymi pracowaliśmy – byli to bardzo ciekawi ludzie, prości, ale dobrzy i życzliwi. Interesowała mnie ich kultura, literatura, zacząłem tłumaczyć wiersze Lermontowa i Puszkina, zrozumiałem jak bardzo jesteśmy do siebie podobni, tylko że postrzegamy się przez pryzmat panujących systemów politycznych, bez względu na fakt, czy się z nimi identyfikujemy, czy jesteśmy ich ofiarami.

Jest pan przykładem genialnego samouka. We Frankfurcie żyło kilka osób z pana pokolenia, którym wojna nie pozwoliła studiować, a które otrzymały podobnie jak i pan tytuł profesora. Wymienię tu historyka Arno Lustigera i krytyka literatury Marcela Reicha-Ranickiego.

Z niewoli wróciłem mając 30 lat. Studiów na uniwersytecie już nie podjąłem. Zacząłem jednak dokształcać się we własnym zakresie, wracałem do klasyków których poznałem w szkole, interesowałem się rynkiem wydawniczym w Polsce. We wszystkim mogłem zdać się tylko na mój smak, wyczucie i instynkt – przysłuchiwałem się opiniom literaturoznawców ,krytyków literackich – innych nauczycieli nie miałem.

Przez dziesięciolecia łączył pan pracę zawodową, na stanowisku managerskim, z pracą literacką, translatorską...

Tak. Miałem przecież rodzinę, żonę, dzieci. Najpierw musiałem się o nich zatroszczyć. Dlatego tłumaczeniami mogłem zajmować się tylko w wolnym czasie. Pracy tłumacza, wydawcy mogłem się w pełni oddać dopiero po założeniu Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich w Darmstadt, tj. dopiero po przejściu na emeryturę. Wtedy ukazała się 50 tomów „Biblioteki Polskiej”, 7 tomów „Panoramy literatury polskiej XX wieku” i jeszcze kilka innych książek, m. in. „Notatnik tłumacza”, kilka tomów z wierszami Wisławy Szymborskiej, Czesława Miłosza, Zbigniewa Herberta, czy też aforyzmy Leca. Te ostatnie mają największy nakład i chyba też odniosły największy sukces.

Pan sam, intuicyjnie, budował swe powojenne kontakty literackie.

Nie miałem studiów, nie znałem teorii polskiej literatury, nie miałem profesorów, ale miałem gust czytelniczy i intuicję. Wymyśliłem sobie sposób indywidualnych studiów. Poznaję poetę i staram się nawiązać z nim znajomość, oczywiście listownie. Zaczynałem od moich rówieśników, mojego rocznika, 1921, 1922, 1923. I tak dotarłem do Różewicza, do Herberta, do Szymborskiej, potem do tych starszych – Przybosia i Miłosza, do przedstawicieli awangardy krakowskiej, awangardy wileńskiej, katastrofizmu, konstruktywizmu itd. Od autorów otrzymywałem ich teksty, potem je tłumaczyłem, przedstawiałem wydawcom. I chyba się udało.

Czy dziś jeszcze pan tak intensywnie pracuje?

Proszę pamiętać, że ja mam już 94 lata! Ciągle jeszcze żyję, chociaż to wbrew wszelkiej logice. Palce już nie trafiają w klawiaturę, słuch nie ten. Ciało nie nadąża za głową. A pracować ciągle jeszcze by się chciało. Więc mam jeszcze ten zwyczaj i wieczory spędzam przy biurku. Żona kładzie się spać, a ja czytam i piszę do 2.00 nad ranem. Kiedyś byłem wydajniejszy, potrafiłem jednego wieczoru napisać nawet 10-15 stron, a dziś jestem zadowolony, jak napiszę 2-3 stronnice.

Kilka lat temu dobrzy ludzie, a konkretnie Instytut Książki na początku, a teraz Europejski Uniwersytet Viadrina i Fundacja Roberta Boscha, podarowali mi ostatnimi laty asystentkę i sekretarkę. Pani Ilona Czechowska przyjeżdża tu z Frankfurtu nad Odrą i pracuje ze mną kilka dni w miesiącu i pomaga mi w różnych bieżących sprawach.

Polenforschung Polenstudien
Dzisiaj Deutsches Polen-Institut popularyzuje polską literaturę także w szkołach przygotowując materiały pomocnicze na lekcje i kształcąc nauczycieliZdjęcie: DW/B. Cöllen

Cieszę się, że ta współpraca z Frankfurtem nad Odrą tak dobrze się układa. Już 10 lat temu przekazałem Viadrinie moje archiwum, w przyszłości dołączą tam pozostałe dokumenty, reszta mojego archiwum. Dwa lata temu powołano we Frankfurcie też fundację mojego imienia, która dysponować też będzie moimi prawami autorskimi. Można powiedzieć, że wszystko uregulowałem.

Jak spędza pan czas wolny, jak pan odpoczywa?

Wracam do tekstów, które są dla mnie ważne. Czytam ciągle na nowo tych moich poetów – Herberta, Różewicza, Szymborską, ich teksty się nie starzeją.

A tak poza tym jestem stoikiem – ze spokojem wszystko przyjmuję, ale obserwuję ten świat. Opinia publiczna jest bardzo kapryśna, nigdy nie wiadomo, co ogół, tzw. społeczeństwo, jutro albo pojutrze będzie interesować, czym się zajmie. Moje życiowe credo czerpię od Martina Lutra – ale nie dlatego, że jestem protestantem – powtarzam więc za nim, że gdybym nawet wiedział, że jutro się zawali świat, dzisiaj jeszcze posadziłbym swoją jabłonkę. Do samego końca trzeba wykorzystywać ten czas, te siły i myśli, które się ma, ażeby cały ten świat popchnąć chociażby odrobinę dalej.

rozmawiała Joanna de Vincenz