1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

"Niemcy nie mają woli i chęci do jawnego przywództwa"

Michał Jaranowski30 maja 2014

Niemiecka polityka jest pragmatyczna aż do bólu. Niemcy, pomimo swojego potencjału, nie przejawiają woli do jawnego przywództwa - mówi Anna Kwiatkowska-Drożdż*.

https://p.dw.com/p/1C9HH
Anna Kwiatkowska-Drozdz
"Polskie powiedzenie: pragmatyczny aż do bólu” dobrze oddaje charakter polityki niemieckiej"Zdjęcie: DW/M. Jaranoqaki

Czy Wschód sięga aż po Ren i jeszcze dalej? Do obszaru badań OSW włączono przecież Niemcy…

Żartem pytają nas czasami, czy OSW zajmuje się dawną NRD czyli Niemcami wschodnimi dziś…? Powód był polityczny. Ośrodek miał - i ma! - bardzo dobrą markę i w 2005 roku, już po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, postanowiono ulokować tu zespół niemiecki. Doświadczenie pracujących w OSW kolegów było świetną pomocą w nauce wypróbowanych metod monitorowania i analiz politycznych. Krótko mówiąc, decydenci doszli do wniosku, że potrzebna jest równie dobra analiza sytuacji u drugiego, dużego sąsiada, a więc nie tylko w Rosji, lecz także w Niemczech. Podobnie powstał zespół środkowoeuropejski, a ostatnio OSW powiększył obszar badawczy o Turcję i kwestie bezpieczeństwa w regionie nordycko-bałtyckim.

Na konferencji, w jakiej miałem przyjemność uczestniczyć, wystąpiła Pani z tezą, że o ile przed laty mieliśmy do czynienia z german question – kwestią niemiecką – to dziś problem stanowi german leadership question, kwestia przywództwa niemieckiego. Kiedy czytałem Pani teksty, skojarzyło mi się to z pojęciem mocarstwa pragmatycznego, które wprowadziła Pani do analityki politycznej. Zatem kwintesencja: Czy to pragmatyka dominuje w polityce niemieckiej?

Jak najbardziej. Polskie powiedzenie „pragmatyczny aż do bólu” świetnie pasuje do Niemiec. W analizie, w poważnej publicystyce, panuje głębokie przekonanie, że Niemcy dysponują ogromnym potencjałem ekonomicznym, ale też politycznym. Oni sami mają pełną świadomość tej potęgi, opartej na swej sile i słabości innych. W mojej ocenie, problem polega na tym, że dysponując potencjałem, Niemcy nie mają woli i chęci do jawnego przywództwa, obliczonego na realizację strategicznych celów Europy. Zamiast tego mamy dużo polityki „od przypadku do przypadku” oraz samodzielnych inicjatyw, co jest wygodne z punktu widzenia wewnętrznych uwarunkowań polityki niemieckiej, rodzi jednak szereg dylematów i pytań u partnerów Niemiec. Widać to było na przykładzie małych kroków Merkel w kryzysie finansowym. Pretensje, kierowane do pani kanclerz, sprowadzały się do tego, że jej działania są zbyt późne, powstają pod wpływem rynków, że jest to reakcja, nie zaś realizacja określonej wizji. Kryzys rosyjsko-ukraiński pokazuje natomiast, że Niemcy nie mogą się zdecydować, czy chcą być taką dużą Szwajcarią, unikając działań wystawiających na szwank dobrobyt, handel i stabilizację finansową, czy może chcą przejąć rolę aktywnego mediatora. Jest to rola bardzo wygodna dla Niemiec, bo mediator może wpływać na obie strony konfliktu, a zarazem ma pretekst do niezajmowania jednoznacznego stanowiska w kryzysie. I tu pojawia się – również w publicystyce niemieckiej – pytanie o Westbindung; czy z tym ogromnym potencjałem ekonomicznym i politycznym, Niemcy wciąż jeszcze czują się częścią Zachodu? W którymś momencie pojawia się bowiem pytanie, po której stronie Berlin stoi: czy pomaga w budowie siły Zachodu czy też dba głównie o ograniczenie własnych strat? Oficjalnie nie ma wątpliwości, ale obserwując debatę w Niemczech na temat kryzysu rosyjsko-ukraińskiego i niektóre działania dyplomacji niemieckiej, rodzą się właśnie takie pytania.

Czy nie jest tak, że gospodarka, wzrost gospodarczy Niemiec zależy w tak dużej mierze od eksportu, że ten stan rzeczy musi silnie wpływać na politykę zagraniczną, narzucać priorytety? Jak w przypadku kryzysu ukraińsko- rosyjskiego, gdy działania Berlina były powolne i ostrożne.

Tak i nie. Ekonomia niewątpliwie wpływa na politykę zagraniczną Berlina. Niemcy podejmując działania dyplomatyczne często myślą o dywersyfikacji swojego pola manewru gospodarczego i politycznego. Patrząc w stronę Rosji, skąd płyną duże ilości ropy i gazu, podejmują Energiewende, transformację energetyczną, tworzą strategie postępowania wobec mocarstw wschodzących, nawiązują partnerstwa surowcowe. A zatem: eksport bez uzależnienia od partnerów politycznych.

Rząd bierze pod uwagę głos biznesu i liczy się z nim. Niemniej są sytuacje, w których rząd twardo wyznacza biznesowi granice. Dobrym przykładem jest właśnie energetyka. Prezesi wszystkich koncernów byli częstymi gośćmi w Urzędzie Kanclerskim i polityka w tej dziedzinie była mocno skoordynowana. Aż do katastrofy w Fukushimie. Wtedy to w gabinecie pani Merkel pojawiły się inne priorytety polityczne. Nie oglądając się na to, co powiedzą prezesi i jakie straty poniosą koncerny, pani kanclerz podjęła decyzję o natychmiastowym zamknięciu kilku reaktorów jądrowych i przyśpieszonej transformacji energetycznej państwa w stronę OZE.

Zgadzamy się chyba, że między wielkością zamówień zewnętrznych i polityką istnieje ścisły związek. Jeśli Siemens ma kontrakt wartości 20 miliardów euro na budowę linii kolejowej z Moskwy do Kazania, to rządowi trudno optować za wycofaniem się z umowy. Francuzi też dostarczą marynarce rosyjskiej zamówione desantowce, pierwszy już tym roku. Port macierzysty Sewastopol…

Ba, nawet mniejsze zamówienia odgrywają swoją rolę. Niemcy miały pomysł na wprowadzenie na rynek rosyjski małych i średnich przedsiębiorstw. Jednak niezbyt się to powiodło.

Właśnie. Jak Pani tłumaczy fiasko koncepcji Partnerstwo dla Modernizacji?

Sądzę, że obie strony miały całkowicie odmienne wyobrażenia, na czym ma polegać ta idea. Rosjanie byli przekonani, że efektem będzie wzmocniona kooperacja dużych koncernów i dostęp do nowych technologii. Niemcy liczyli natomiast, że obecność na rynku rosyjskim mniejszych firm wzmocni tamtejszy stan średni, pomoże w walce z korupcją, wniesie impulsy demokratyczne – choćby w rezultacie doświadczeń małych i średnich przedsiębiorstw rosyjskich na rynku Republiki Federalnej. Projekt wybiegał daleko poza ścisły obszar gospodarczy, zakładał szkolenia również w sektorze medycznym, infrastruktury, sądownictwa administracyjnego. Partnerstwo dla Modernizacji zyskało spore zainteresowanie w RFN, ale w Rosji, w zasadzie, nie wyszło poza kręgi rządowe. Projekt nie jest realizowany na taką skalę, jaka była w planach.

(czytaj dalej na str. 2)

1 | 2 | Pełna wersja

Po upadku Muru Berlińskiego, po rozpadzie ZSRR, wycofaniu wojsk radzieckich, politykę niemiecką zdominowała zasada „kooperacja zamiast konfrontacji”. Wygląda na to, że wydarzenia ostatnich miesięcy nie osłabiły przywiązania do tej zasady. Jak Pani to widzi?

Ta zasada sprawdzała się tym bardziej, że Niemcy podtrzymywali powiązania polityczno-ekonomiczne jeszcze z czasów przed upadkiem Muru Berlińskiego. Niemiecka klasa polityczna, zwłaszcza SPD, jest mocno przywiązana do Ostpolitik Brandta. W odbiorze społecznym to był sukces. W samej rzeczy – dla obu tych państw był! Postanowiono kontynuować tę politykę, starając się przekazać idee dialogu szerszym warstwom społeczeństwa, Partnerstwo dla Modernizacji jest dobrą tego ilustracją. Z biegiem czasu, po powrocie do władzy Putina, projekty – w kształcie takim, jak wyobrażali sobie to Niemcy – traciły szanse na realizację. Ale Niemcy długo sądzili, że wszystko toczy się w tak dobrym kierunku, że zaniedbali utrzymanie własnych kompetencji analitycznych na temat Rosji i obszaru postsowieckiego, w sytuacji, w której Rosja od lat mocno inwestowała w miękkie instrumenty działania politycznego w Niemczech. No i kryzys ujawnił, że dziś mają problemy z tym, co nazywają Russlandforschung, czyli kompleksowymi badaniami polityki rosyjskiej. I ze zbyt małą liczbą ekspertów, którzy zachowali dystans wobec rosyjskiej „ofensywy wdzięku” nad Szprewą.

A jak Pani ocenia stosunki polsko-niemieckie? Nierzadko, na konferencjach i seminariach, słyszy się, że wielkim oczekiwaniom towarzyszą gorzkie rozczarowania. Co przeważa?

Powiedziałabym, że mamy za sobą egzaltację pojednania, potem – jak to nazwał prof. Klaus Bachmann – kicz pojednania, rozczarowanie tym, że na zewnątrz wyglądało ładnie, ale prawdziwe problemy były zamiatane pod dywan.

Wyszliśmy na prostą, nasze stosunki kierują się pragmatyką - w znacznym stopniu dzięki temu, że weszliśmy do Unii Europejskiej i umacniamy w niej swoją rolę. Zmieniła się również pozycja Niemiec, kryzys finansowy wyraźnie je wzmocnił. Ale mamy też katalog spraw, które różnią obie strony. To są kwestie euro i konsolidacji Europy wokół wspólnej waluty, to są sprawy energetyki, zwłaszcza od momentu, gdy Berlin podjął radykalną, nie konsultowaną decyzję o przyspieszeniu transformacji energetycznej. Różnimy się w niektórych aspektach polityki wobec Rosji, czy państw Partnerstwa Wschodniego, a w konsekwencji w sprawach bezpieczeństwa regionu. Obraz nie jest różowy, ale też nie jest czarny. Oddaje to normalność bliskich stosunków, w których każda ze stron ma własne interesy.

Czy, w Pani ocenie, kryzys rosyjsko-ukraiński stanie się impulsem wspólnej polityki europejskiej, czy przeciwnie, wywoła podziały? Z Austrii, Bułgarii, Węgier napłynęły już takie sygnały.

Można było mieć nadzieję, że ten kryzys stanie się asumptem do wspólnego działania, do nadania wyraźniejszych konturów polityce zagranicznej Unii. Niczego takiego nie widzę. Pani Catherine Ashton jest kompletnie nieobecna. Jeśli w instytucjach europejskich można kogoś dostrzec, to jedynie Hermana Van Rompuya i przedstawicieli Komisji, bez której trudno byłoby stworzyć pakiet pomocy finansowej i wesprzeć Ukrainę w sprawach energetycznych. Widoczne są pojedyncze państwa. Mamy kolejny – po wiośnie arabskiej – przykład sytuacji kryzysowej, w której nowy urząd, Wysokiego Przedstawiciela UE do spraw zagranicznych i bezpieczeństwa nie spełnia pokładanych w nim oczekiwań. Nie, nie mam, niestety, wielkich nadziei. Aktywny był Trójkąt Weimarski, pewne uzgodnienia zapadły w Grupie Wyszehradzkiej, kanclerz Niemiec i prezydent Francji wydali wspólne oświadczenie… Stanowisko Unii wyczytujemy z działań międzyrządowych czy międzypaństwowych.

Wracamy zatem do punktu wyjścia. W opinii wielu analityków, jedynym krajem, który mógłby wywrzeć wpływ na Rosję, są Niemcy. Czy Pani należy do tych analityków?

Niemcy wykazują chęć występowania w roli mediatora. Rosjanie zapewne oczekiwali tego, ale w pewnym momencie zaczęli bardziej zwracać uwagę na głos Amerykanów. On budził w Moskwie zdecydowanie większe obawy. Teraz znów to się zmieniło. I politycy i elektroniczne media niemieckie prezentują więcej zrozumienia dla Rosji niż na początku kryzysu. Moskwa ponownie bardziej zwraca się ku Berlinowi, a to rzeczywiście stwarza Niemcom szansę wywarcia jakiegoś wpływu na Rosję.

Dziękuję Pani za rozmowę.

Rozmawiał Michał Jaranowski

red.odp.: Małgorzata Matzke

Anna Kwiatkowska-Drożdż - analityk Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia, założycielka i kierownik Działu Niemieckiego OSW. Autorka wielu publikacji na temat niemieckiej polityki wewnętrznej i zagranicznej