Polska prezydencja tuż-tuż. „Tusk jest w idealnej pozycji”
30 listopada 2024DW: „Czy nadszedł czas na bardziej gaullistowską Europę?”. To tytuł pana tekstu. Trudno o bardziej gaullistowską ideę niż strategiczna autonomia Europy od USA.
Jim Cloos*: - Generał de Gaulle nie chciał, aby Stany Zjednoczone dyktowały wszystko Europie. I miał rację. Ale stanął po stronie USA w trudnej sytuacji. Mówiąc „strategiczna autonomia” nie mam na myśli autarkii i protekcjonizmu, ale zdolność do działania i większą odporność. Pisząc o bardziej „gaullistowskiej” Europie, mam na myśli nie gaullistowskiego przywódcę, ale raczej gaullistowskiego ducha.
Rekomendacje ekspertów TEPSA dla polskiej prezydencji w UE mają wspólny mianownik: właśnie uczynienie Europy strategicznie niezależną. Czas pokazał, że de Gaulle miał rację?
- Komfortowa sytuacja po II wojnie światowej, gdy bezpieczeństwo geopolityczne Europy zapewniał sojusz z Waszyngtonem, zmienia się. Europa musi się dostosować do ogromnego splotu wyzwań naszych czasów. I spojrzeć inaczej na relacje z USA.
Trump nie stanie po stronie Europy w trudnej sytuacji?
- To pana ocena. Po prostu nie wiemy, co zrobi. Moim zdaniem relacje UE z USA są ważne, ale to bardziej Stany Zjednoczone je kwestionują, niż my. Cokolwiek się stanie, musimy zrobić więcej dla naszej obronności. De Gaulle by się z tym zgodził.
Wierzy pan, że Europa, szukając swojego miejsca w globalnej grze o tron, będzie w stanie grać jak orkiestra, gdy wielu graczy chce grać pierwsze skrzypce, a niektórzy fałszują?
- Jednym z najgłupszych stwierdzeń, jakie można usłyszeć w Brukseli, jest „Europa musi mówić jednym głosem”. Absolutna bzdura. To zawsze będzie wielogłos szefów instytucji UE i 27 szefów państw i rządów. W demokracji na początku dyskusji nigdy nie ma jedności. Dobrze, że użył pan terminu „orkiestra”: demokracja polega na tworzeniu - z różnorodności - jedności w działaniu. I naprawdę na szczeblu UE idzie nam nieźle to, aby głosy 27 przywódców śpiewały zgodnie.
Naprawdę?
- W latach 2006-2020 uczestniczyłem w każdym posiedzeniu Rady Europejskiej. Przed każdym media piszą: „Europa jest podzielona”. Mają rację. Ale potem piszą: „jest kryzys”. Nie, nie ma. 27 przywódców nie przyjeżdża do Brukseli powiedzieć: „kochamy się i wszystko jest OK”, tylko walczyć - i wypracować drogę naprzód.
1 stycznia 2025 r. rotacyjna prezydencja Rady przejdzie z rąk Węgier, które mają zapewne najbardziej eurosceptyczny i prorosyjski rząd w UE, do proeuropejskiej i antyrosyjskiej Polski. Skończy się też konflikt Ursuli von der Leyen i Charlesa Michela – zaraz zacznie pracę nowy przewodniczący Rady, Antonio Costa. To może szybko zmienić politykę UE.
- Istnieją bardziej fundamentalne siły: kryzys liberalnej demokracji, wzrost postaw skrajnych, brak dialogu - niż potyczki von der Leyen i Michela. Ale liczę na pracę zespołową Costy, von der Leyen i szefowej unijnego MSZ, Kai Kallas. W kwestii rotacyjnej prezydencji: zwłaszcza po Traktacie Lizbońskim nie ustala ona agendy, robi to Rada i jej przewodniczący. Ale personalia i państwa mają znaczenie. Viktor Orban, gdy ruszył w „pokojowe tournée” - do pewnego stopnia nadużył prezydencji, bo nie ona reprezentuje Unii za granicą. Polska za to po wyborach wróciła do Europy.
Zobaczymy, na jak długo.
- Na razie wróciła. A Donald Tusk jest w idealnej pozycji do tego, żeby prezydencja naprawdę odegrała w Radzie Europejskiej rolę. Sam był przewodniczącym Rady, ma doświadczenie i autorytet moralny. Już teraz jest ważnym graczem w Europie, a teraz będzie mówił w imieniu prezydencji. Zebrał też dobry zespół – z komisarzem ds. budżetu Piotrem Serafinem i nową stałą przedstawicielką Polski przy UE Agnieszką Bartol. Do tego Polska ma ogromną wiarygodność, bo jest przykładem gospodarczego sukcesu, a jej budżet obronny zbliża się do 5% PKB.
Wyzwania też są ogromne.
- Rzeczywiście. Obrona, konkurencyjność, migracja – ten problem będzie obecny przez następne pięćdziesiąt lat – i zmiany klimatyczne, ewolucja demokracji, niemieckie wybory, francuski bałagan. Włoski filozof Antonio Gramsci pisał o pesymizmie intelektu i optymizmie woli. Patrzę na wyzwania z pesymizmem intelektu. Ale staram się kierować optymizmem woli, aby sobie z nimi poradzić.
W tekście o gaullistowskiej Europie pisał pan też, że Europa potrzebuje nowego sposobu myślenia. Takiego: „Owszem, możemy być globalnym graczem”.
- Jeśli nie zmienimy sposobu myślenia, przegramy. Raport Mario Draghiego mówi na przykład, że potrzebujemy więcej przedsiębiorczości, odwagi, podejmowania ryzyka, ale Draghi nie skonsultował się z nikim w Europie Środkowo-Wschodniej. Powinien był się przyjrzeć, co Polska robi w zakresie przedsiębiorczości. Być może Europa Zachodnia mogłaby się od Polski uczyć. Nie jest tak, że nigdzie nie jesteśmy w stanie naprawić sytuacji gospodarczej czy politycznej.
A propos zmiany myślenia. Czy uważa pan, że przynajmniej jeden kraj powinien w tej kadencji dołączyć do UE?
- Nie. Wiele społeczeństw i ludzi chce przystąpić do UE. Pytanie brzmi, czy są gotowi i czy my jesteśmy. Nie możemy określić dat, ponieważ wszystko zależy od tych dwóch czynników.
Pana zdaniem UE nie musi udowodnić, że jest wciąż atrakcyjna dla krajów kandydujących?
- Po raz pierwszy w przypadku Ukrainy, Gruzji oraz Mołdawii Unia podjęła w zakresie rozszerzenia decyzję rewolucyjną, bo geopolityczną. Ale rozszerzenie to nie tylko wyzwanie geopolityczne. Musimy je przeprowadzić dobrze zarówno pod względem możliwości absorpcyjnych samej UE, jak i reform w krajach kandydujących.
Jeśli się uda – oto zmiana sposobu myślenia, o którą panu chodzi.
- Zanim dany kraj wejdzie do UE, musimy być pewni, że przetrwa w unijnym środowisku. Dla Ukrainy czy krajów Bałkanów Zachodnich będzie to trudne. Obiecaliśmy im, że postaramy się, aby tak się stało, teraz musimy im pomóc albo stracimy proeuropejskie społeczeństwa. Ale jestem przeciwny obietnicom konkretnych dat akcesji.
Dlaczego?
- Akcesja zawsze była uzależniona od postępów kraju kandydującego. Ale pamiętajmy też o regionalnym punkcie widzenia. Kiedy byłem szefem gabinetu w Komisji Jacquesa Santera w latach 90. XX w., zaproponowaliśmy, aby do UE przystąpiły kraje, które były już gotowe. Ale Niemcy powiedzieli, że bez Polski nie zgodzą się na akcesję innych. Co jeśli UE przyjmie np. Czarnogórę, a ktoś zapyta: co z Serbią?
Jakie ma pan zatem rekomendacje dla prezydencji? Polskie władze należą do większości rządzącej UE. Za pięć lat chcą powiedzieć: „dowieźliśmy, nie głosujcie na skrajną prawicę”.
- Oprzeć się na pracy poprzedników. Zwiększyć konkurencyjność UE. Inwestować w obronność - Polacy już to robią. Trzymać się celów Zielonego Ładu, ale bez biurokracji. Patrzeć na agendę Rady i propozycje Komisji. I przygotować grunt dla następców. Bo jeśli ktoś myśli, że w sześć miesięcy zmieni świat - to jest to niemożliwe.
Lubisz nasze artykuły? Zostań naszym fanem na facebooku! >>
*Jim Cloos jest sekretarzem generalnym Trans European Policy Studies Association (TEPSA). Odegrał rolę w przygotowaniu Traktatu z Maastricht podczas luksemburskiej prezydencji w Radzie Unii Europejskiej w 1991 roku. Pracował w Komisji Europejskiej, najpierw jako szef gabinetu komisarza ds. rolnictwa, a następnie jako szef gabinetu przewodniczącego Komisji Europejskiej i jego „szerpa” ds. G7/G8. Pracował również jako zastępca dyrektora generalnego ds. polityki ogólnej i instytucjonalnej w Sekretariacie Generalnym Rady Unii Europejskiej. Przez wiele lat odgrywał kluczową rolę w przygotowywaniu posiedzeń Rady Europejskiej.