1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Ani Bruksela, ani Moskwa nie chcą upadku Łukaszenki

15 sierpnia 2020

Ani Rosja, ani UE nie są zainteresowane upadkiem Aleksandra Łukaszenki.

https://p.dw.com/p/3h0Zx
Polen Krakau Solidaritätsproteste mit Belarus
Zdjęcie: picture-alliance/NurPhoto/B. Zawrzel

Moskwa chce go osłabić, ale obawia się skutków przewrotu. Bruksela boi się, że twardą polityką wepchnie go ostatecznie w ramiona Kremla – pisze w „Spieglu” Christian Esch.

Można wymienić wiele powodów, dla których Aleksander Łukaszenka od tak dawna utrzymuje się przy władzy – pisze Esch w komentarzu opublikowanym w najnowszym wydaniu tygodnika „Der Spiegel”.

„Białoruś jest inna niż Ukraina. Społeczeństwo nie jest tak podzielone, państwo funkcjonuje lepiej, elita jest mała i posłuszna. Nie ma oligarchów dysponujących własnymi partiami i kanałami telewizyjnymi. Majdan w Kijowie w 2014 r. i jego skutki – utrata Krymu, wojna i dewaluacja waluty raczej odstraszyły Białorusinów (od protestów) niż ich zmobilizowały” – czytamy w „Spieglu”.  

Białoruś między Wschodem a Zachodem

Zdaniem Escha, przyczyn „politycznej długowieczności” Łukaszenki należy szukać nie tylko w polityce wewnętrznej Białorusi, lecz także poza granicami kraju.

„Białoruś znajduje się pomiędzy silną Rosją a rozszerzoną Unią Europejską” – stwierdza autor. „Prezydent co prawda oskarża to jedną, to drugą stronę o próby obalenia go, jednak w rzeczywistości prawda jest inna: ani Moskwa, ani Bruksela nie są zainteresowane obaleniem Łukaszenki, chociaż zdążył już wystawić do wiatru obie strony” – wyjaśnia Esch.   

„Jak ptaki wędrowne, które na wiosnę odlatują na północ, a na jesieni kierują się na południe, tak samo Łukaszenka przemieszcza się w przewidywalnym rytmie pomiędzy Wschodem a Zachodem” – pisze autor. Jak dodaje, po każdych wyborach zbliża się do Moskwy, ponieważ UE nie może milczeć wobec fałszerstw i represji. Każdy spór z Rosją o ceny energii zbliża go natomiast do Brukseli.

Rosja boi się zmiany

W ocenie „Spiegla” Rosja jest „biegunem bliższym i bardziej wpływowym”. Jednak Łukaszenka nigdy nie uznał oficjalnie aneksji Krymu. Sprzeciwił się też naciskom Putina do dalszej integracji obu krajów.  Unia Białorusi i Rosji ogłoszona w 1996 roku istnieje jedynie na papierze – czytamy w „Spieglu”.

Moskwa mogłaby się pozbyć Łukaszenki i zastąpić go bardziej uległym politykiem, gdyby tylko tego chciała – pisze Esch. Jego zdaniem taki prorosyjski „odwrócony Majdan” byłby dla Kremla „mile widzianym rewanżem za zachodni zwrot w Kijowie”.

Ryzyko związane z taką akcją znacznie przeważa jednak ewentualne korzyści. Moskwa odrzuca „kolorowe” rewolucje – przewroty wskutek ulicznych protestów, uważając je za „zły przykład dla obywateli Rosji”. W dodatku, taki przewrót jest zawsze trudny do kontroli. Nie można nawet wykluczyć, że Białoruś przeszłaby, jak Ukraina, na stronę  Zachodu.   

Z punktu widzenia Moskwy, lepsze jest pozostawienie Łukaszenki na stanowisku, przy równoczesnym osłabieniu go. Im więcej przemocy, tym silniejsze związki z Rosją, ponieważ przemoc jest nie do zaakceptowania przez UE. Gospodarcza stagnacja powiększy jeszcze zależność od Rosji.

Moskwa jest zainteresowana pozostaniem Łukaszenki u władzy nie dlatego, że jest on prorosyjski, lecz dlatego, że nie chce płacić za pozbycie się go – ocenia „Der Spiegel”.

Geopolityczne interesy ważniejsze od zasad

Natomiast UE już dawno temu udowodniła, że stawia swoje geopolityczne interesy ponad zasady demokratyczne. Ze strachu, że mogłaby wpędzić Łukaszenkę w ramiona Moskwy, uprawia od lat politykę wstrzemięźliwości. Kiedy Łukaszenka po wyborach w 2010 roku stłumił protesty i uwięził swoich rywali, Bruksela wprowadziła sankcje przeciwko 170 osobom, włącznie z Łukaszenką. W 2016 roku sankcje zostały jednak zniesione. UE bardziej obawia się wpływów Moskwy na Białorusi, niż szanuje własne zasady – krytykuje Esch.

Jego zdaniem Łukaszenka wie, że Bruksela i Moskwa mogą  „z nim jeszcze długo wytrzymać”. Dłużej niż Białorusini, których cierpliwość powoli dobiega końca – stwierdza w konkluzji dziennikarz „Spiegla” Christian Esch.