1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Adwokat ofiar Holokaustu: Każdy nosi w sobie swoje Auschwitz

Katarzyna Domagała
6 marca 2018

Thomas Walther chce przywrócić ofiarom Holokaustu tożsamość i godność. Udało mu się to w kilku procesach byłych esesmanów. Byli małymi pomocnikami w niemieckich obozach koncentracyjnych.

https://p.dw.com/p/2tcTn
Thomas Walther reprezentuje oskarżycieli posiłkowych w procesach przeciwko byłym esesmanom
Thomas Walther reprezentuje oskarżycieli posiłkowych w procesach przeciwko byłym esesmanom Zdjęcie: DW/K. Domagala-Pereira

Adwokata Thomasa Walthera* spotykam w Detmold, w tym samym mieście, gdzie w 2016 r. zapadł wyrok ws. strażnika z Auschwitz. 94-letni Reinhold Hanning został skazany na pięć lat więzienia  za pomoc w zamordowaniu 170 tys. więźniów. Umarł zanim wyrok się uprawomocnił. W tym procesie Walther reprezentował oskarżycieli posiłkowych – ocalałych z Auschwitz i ich bliskich.

Deutsche Welle: Mówi się o Panu, że poluje na nazistów...

Thomas Walther: Nie lubię tego określenia, bo mam awersję do broni. Nie poluję na nazistów. Moją intencją jest ochrona ofiar i tych, którzy przeżyli. W Holokauście zginęły miliony Żydów. Chcę, by te ofiary odżyły w dzisiejszej rzeczywistości. Dzieje się tak, kiedy się o nich mówi, wspomina. Jak ocalały z Szoa Bill Glied, który podczas procesu w Detmold opowiadał o swojej matce, siostrze, o czasach, kiedy byli jeszcze razem. Opowiadał, jak mieszkali, prowadzili młyn w piątej generacji. W ten sposób można uchronić ofiary Holokaustu przed tym, co z nimi wtedy zrobiono, kiedy zostały unicestwione, zagazowane, spalone, obrócone w popiół, a popiół wyrzucony do rzek i na pola. Ludziom, którzy zostali zniszczeni w ten sposób, można przywrócić twarz, dać głos syna czy wnuka, który o nich opowiada. Wtedy wracają, odzyskują swoją tożsamość i godność. To nie ma nic wspólnego z polowaniem na nazistów, tylko to jest służba ocalałym i zmarłym.

Bill Glied podczas procesu w Detmold opowiadał o swojej matce, siostrze i czasach, kiedy byli jeszcze razem
Bill Glied podczas procesu w Detmold opowiadał o swojej matce, siostrze i czasach, kiedy byli jeszcze razemZdjęcie: picture-alliance/dpa/I. Fassbender

***

Thomas Walther pracował jako sędzia w bawarskich sądach grodzkich, ale na krótko przed emeryturą poprosił o przeniesienie do Ludwigsburga. Tam został głównym śledczym w Centrali Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych. To m.in. dzięki niemu doszło do procesu byłego strażnika obozowego Johna Demjaniuka. Potem jeszcze do procesów „księgowego z AuschwitzOskara Groeninga i byłego strażnika Reinholda Hanninga. 

***

DW: Mówi Pan o wskrzeszeniu ofiar, ale kiedy zaczynał Pan w wieku 63 lat pracę w Ludwigsburgu, sporządził Pan listę nazistów, których można było jeszcze odnaleźć.

TW: To się z czasem zmieniło i rozwinęło. Kiedy obejmowałem to stanowisko, szukałem w Internecie nazwisk najbardziej poszukiwanych nazistów. Centrum Wiesenthala podało mi 10 osób. W tym czy innym przypadku myślałem, że mogę jeszcze coś wskórać, ale uległo to dosyć dużej zmianie.

DW: Dlaczego? Czy spotkania z ofiarami i ich rodzinami tak na Pana wpłynęły?

TW: Procesy, do których dochodziło we wcześniejszych dziesięcioleciach, chciałem wzbogacić o nowy obraz. W tych dawnych rozprawach można było zobaczyć wizerunki mężczyzn w podeszłym wieku, którzy dokonali zbrodni. Nie chciałem, by ich twarze charakteryzowały te nowe procesy. Dlatego pomyślałem, że w centrum uwagi muszą znaleźć się ofiary i całe Szoa.

***
Nie było mu łatwo dotrzeć do ofiar i ich potomków, a  potem zdobyć ich zaufanie. O rozmiarze ich osobistych tragedii przekonało go spotkanie z Lotti Pfeiffer. Kiedy poprosił ją o napisanie na kartce imion i nazwisk krewnych – ofiar Holokaustu – usłyszał, że nie sposób na tym kawałku papieru zmieścić 72 nazwiska. Z całej rodziny ocalała tylko Lotti. Mówiła, że jest jedyną, która musiała żyć. I nigdy nie powiedziała, że „dane jej było żyć”.

***

Monachium 2011: Proces Johna Demjaniuka, nazywanego "Iwanem Groźnym"
Monachium 2011: Proces Johna Demjaniuka, nazywanego "Iwanem Groźnym"Zdjęcie: picture-alliance/dpa

DW: Jak reagowali ocalali i ich bliscy, którzy przyjeżdżali na procesy do Niemiec?

TW: Zaczęło się od procesu Demjaniuka. Pomogłem znaleźć oskarżycieli posiłkowych. Byli to holenderscy Żydzi i choć mieszkali w sąsiedzkim kraju, większość z nich unikała podróży do Niemiec i wszystkiego co niemieckie. Nie jeździli mercedesami i nie latali Lufthansą. O ile nasze pierwsze rozmowy w Amsterdamie były trudne, o tyle wszystko zmieniło się na procesie w Monachium. Napięcie minęło, kiedy zauważyli, z jakim szacunkiem i godnością są przesłuchiwani. Proces uwolnił w nich radość i pewność siebie. Na koniec byli szczęśliwi, a 90-letni staruszkowie mówili mi, że zyskali nową jakość życia.

DW: Często Pan mówi, że każdy nosi swoje Auschwitz w sobie…

TW: Jedna z oskarżycielek posiłkowych powiedziała podczas procesu, że musi codziennie tłumić w sobie krzyk, aby jako tako uchodzić za normalną. Kiedy sędziwe ofiary zeznawały w procesie, były w swoim wnętrzu znowu tymi młodymi ludźmi i zastraszonymi dziećmi, jak wtedy podczas wojny. Wspomnienia dwóch więźniów, którzy jechali do kacetu w tym samym transporcie, będą diametralnie różne. Każdy nosi w sobie własne Auschwitz.

DW: Ale czy w tych procesach chodzi również o karę?

TW: To zrozumiałe pytanie, bo przecież to nie tylko impreza podtrzymania pamięci ofiar. Każdy powie, że w procesie karnym najważniejsze jest, aby oskarżonemu wyznaczyć sprawiedliwy wyrok. W przypadku tych procesów jest jeszcze inny ważny powód ich przeprowadzenia. Niemiecki wymiar sprawiedliwości przez dziesięciolecia popełniał ten sam błąd, co doprowadziło do tego, że tych procesów po prostu nie było. Nie trzeba było żadnej nowej ustawy, która by mówiła, że we wszystkich niemieckich obozach koncentracyjnych Niemcy mordowali przy pomocy i współdziałaniu tysięcy zwykłych ludzi. Bez ich pomocy Hitler, Himmler, Heydrich czy Hoess nigdy nie byliby w stanie zrobić Auschwitz. I ten błąd wymiaru sprawiedliwości został skorygowany.

DW: Czyli to, że czynności wykonywane przez strażników, księgowych czy sanitariuszy w kacetach zaczęto traktować jako współudział w mordowaniu.

TW: Tak. I to przez dziesiątki lat nie było brane pod uwagę.

***

Wymiar sprawiedliwości w Niemczech stosował zasadę, według której można było oskarżyć tylko i wyłącznie kogoś, komu udowodniono bezpośredni współudział w eksterminacji ludzi.

Przełomem był proces Johna Demjaniuka w latach 2009-2011. Sędziowie zaczęli powoływać się na wyrok ws. pomocnika zamachowców z 11 września 2001. Współudział Mounira al-Motassadeqa polegał na płaceniu czynszu w hamburskim mieszkaniu zajmowanym przez zamachowców.

***
TW: Kiedy zacząłem pracować w Centrali Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych, usłyszałem od przełożonych, że nie mam za bardzo liczyć na postawienie kogoś w stan oskarżenia. Prawie że nie ma już nikogo, kogo można by oskarżyć, bo nie mamy świadków, którzy mogliby potwierdzić ich bezpośredni udział w czynie. Zacząłem wątpić w ten bezpośredni udział.

DW: Ostatecznie wystarczył dowód, że oskarżony przebywał w danym czasie w obozie koncentracyjnym, pełnił tam jakąś funkcję, za co otrzymywał wynagrodzenie. Jak Oskar Groening, „księgowy z Auschwitz”, skazany przez sąd w Lueneburgu na cztery lata pozbawienia wolności.

Oskar Groening - „księgowy z Auschwitz” skazany na 4 lata pozbawienia wolności
Oskar Groening - „księgowy z Auschwitz” skazany na 4 lata pozbawienia wolnościZdjęcie: picture-alliance/dpa/R. Hartmann

TW: Tak, dokładnie to. Sam Groening przyznał, że kilka razy stał na rampie, kiedy przybywały transporty z więźniami. Sąd jednak uznał, że nawet to, iż ubrania z zaszytymi w nich pieniędzmi lądowały na jego biurku, było współudziałem w morderstwie. Wszystko to sprawiało, że cały ten aparat zagłady mógł funkcjonować. I to jest współudział.

DW: Ale czy oni wszyscy mieli inny wybór?

TW: Absolutnie tak!

DW: Mogli pójść na front.

TW: Jak najbardziej.

DW: W tym roku Groening skończy 97 lat, ale jeszcze nie trafił za kratki. Czy kiedykolwiek odsiedzi wyrok?

TW: Liczę się z tym, że pójdzie do więzienia, ale nie pozostanie w nim długo. Po upływie pewnego czasu jego adwokat wystąpi z jakimś wnioskiem i całą sprawę trzeba będzie rozpatrzeć na nowo.

DW: Już w latach 80. mógł pójść do więzienia. Wtedy postępowanie zostało po prostu wstrzymane, bez podania konkretnego powodu. Pan wielokrotnie powtarzał że była to decyzja polityczna. Dlaczego?

TW: W latach 70. i 80. nie chodziło o 50 esesmanów w Niemczech, którym można było wytoczyć proces, tylko było ich 500, a może 1200. Do takich procesów potrzebnych byłoby więcej prokuratorów i sędziów. Jednocześnie pokazałoby się światu, że u nas żyje jeszcze tylu sprawców, z którymi trzeba się rozprawić w świetle prawa. Dla wyborów parlamentarnych w tym czasie byłoby to katastrofą. Który polityk powiedziałby, że ograniczy o 30 procent budownictwo tanich mieszkań, bo potrzebuje te środki na wymiar sprawiedliwości?

DW: Teraz też nie brakuje sądów, które kładą Panu kłody pod nogi. Na przykład sprawa w Neubrandenburgu ciągnęła się tak długo, aż demencja u byłego sanitariusza z Auschwitz posunęła się tak daleko, że nie był zdolny do brania udziału w procesie.

TW: Detmold i Lueneburg (gdzie odbyły się procesy byłych pomocników z Auschwitz - red.) to tylko dwa sądy krajowe, a w Niemczech mamy ponad 60 sądów przysięgłych, które muszą o czymś takim zdecydować. Dwa okręgi nie uczynią jeszcze sprawiedliwości, tak jak jedna jaskółka nie czyni wiosny.

Thomas Walther (pr.) i przewodniczący gminy żydowskiej w Detmold Matitjahu Kellig
Thomas Walther (pr.) i przewodniczący gminy żydowskiej w Detmold Matitjahu Kellig Zdjęcie: DW/K. Domagala-Pereira

DW: Ilu sprawców zamierza Pan jeszcze postawić przed sądem?

TW: Nie stawiam ich przed sądem. O to muszą zadbać prokuratorzy. Jest kilka zespołów śledczych, które prowadzą dochodzenie. Prokuratura w Muenster zajmuje się obozem w Sztutowie, zespół w Celle – grupą operacyjną Babi Jar. Mamy jeszcze Majdanek, gdzie oskarżony ma ponad 95 lat i dochodzenie w Erfurcie ws. Buchenwaldu z pięcioma oskarżonymi. Ja będę szukał oskarżycieli posiłkowych do ewentualnych procesów.

DW: Polska szuka przy pomocy Interpolu 1600 byłych esesmanów. Czy myśli Pan, że ta akcja może się zakończyć postawieniem aktu oskarżenia?

TW: Pamiętam, będąc jeszcze w Ludwigsburgu, że co tydzień przychodziły zapytania z IPN w których chodziło o wyjaśnienie historycznego stanu rzeczy na podstawie dostępnych akt. Z tych researchów, które przeprowadziliśmy, nigdy nikt nie był w Polsce ścigany. Zanim zająłem się przypadkiem Demjaniuka, pytaliśmy, czy Polska przejmie tę sprawę, bo przecież pomagał on mordować na terenie Polski w Sobiborze. Dostaliśmy odmowną odpowiedź. Ludwigsburska Centrala posiada miliony danych. Gdybym szukał zbrodniarzy SS, to zacząłbym od Ludwigsburga, a nie od Interpolu.

DW: Ale jeśli nieznane jest miejsce pobytu tych zbrodniarzy? Może jest to Kanada, Ameryka Południowa?

TW: To mało prawdopodobne. Ci, którzy wyemigrowali do Ameryki Południowej, byli trochę starsi od tych, którzy jeszcze żyją. To byli wyżsi funkcjonariusze, a nie ci mali pomocnicy.

Rozmawiała Katarzyna Domagała

*Thomas Walther jest adwokatem w Kempten (Bawaria). W latach 2006-2008 pracował w Centrali Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu. W procesach przeciwko byłym esesmanom reprezentował oskarżycieli posiłkowych.

Adwokat ofiar Holokaustu: Na sprawiedliwość nigdy nie jest za późno