1. Przejdź do treści
  2. Przejdź do głównego menu
  3. Przejdź do dalszych stron DW

Euroapatia. Być może jest nam po prostu za dobrze [KOMENTARZ]

Andrzej Pawlak26 maja 2014

Wybory do PE upłynęły pod znakiem ofensywy eurosceptyków i niskiej frekwencji. Obywatele UE powinii jak najszybciej zacząć dostrzegać na nowo pozytywy integracji europejskiej i historyczne dokonania UE.

https://p.dw.com/p/1C77x
Christoph HasselbachZdjęcie: DW/P. Henriksen

Nikt nie może powiedzieć, że stało się tak, jak musiało się stać. Ale stało się tak, jak można było tego oczekiwać. Przyszły Parlament Europejski będzie politycznie jeszcze bardziej rozdrobniony i podzielony niż do tej pory. W Strasburgu pojawią się liczni lewicowi ekstremiści, a obok nich, w jeszcze większej liczbie, przedstawiciele skrajnej prawicy.

Uważna analiza frekwencji wyborczej nie daje jednoznacznego obrazu sytuacji. W niektórych krajach unijnych do urn poszło, co prawda, więcej ludzi niż w roku 2009, ale głosowali głównie na eurosceptyków. W sumie frekwencja była jednak zatrważająco niska. Jest to o tyle zaskakujące, że tym razem duże partie polityczne naprawdę zadały sobie sporo trudu, żeby zadowolić elektorat. Po raz pierwszy wyłoniły czołowych kandydatów, którzy przemierzyli całą UE wzdłuż i wszerz, odbyli niezliczone spotkania z wyborcami i nie unikali otwartej dyskusji między sobą. Kampania wyborcza były o wiele żywsza, ciekawsza, nie pozbawiona akcentów osobistych i poruszano w niej to, co ważne. I co? I nic. Niewiele z tego wyszło. W każdym razie niewiele dobrego.

Eurosceptycy nie mają żadnego pomysłu na UE

W tej niewesołej sytuacji pomyślną wiadomością jest to, że eurosceptycy i otwarci przeciwnicy UE, nie są w stanie sparaliżować PE. Parlament pozostanie zdolny do działania. Nowi europosłowie z brytyjskiej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, francuskiego Frontu Narodowego czy Duńskiej Partii Ludowej będą wygłaszać płomienne, antyunijne tyrady, ale nie będą mogli zablokować niczego ważnego. Są za bardzo zróżnicowani i podzieleni, za bardzo skoncentrowani na sobie i, jak można sądzić, zbyt nacjonalistyczni. Poza tym większość ich przyszłych działań będzie obliczona na użytek wewnętrzny, to znaczy adresowana do elektoratu w ich kraju pochodzenia. Chcą artykułować jego niezadowolenie z kursu UE, ale nie mają żadnego pomysłu na jego zmianę. Nie chcą też angażować się w duże i ważne projekty unijne. Naturalną reakcją proeuropejskich partii centrowych na ich pojawienie się w Strasburgu będzie zacieśnienie ich współpracy. Nie, eurosceptycy i ekstremiści nie są zagrożeniem dla Europy. W każdym razie nie są nim w Parlamencie Europejskim.

UE to więcej niż normy dotyczące kształtu ogórków

Prawdziwym zagrożeniem i powodem do niepokoju jest apatia wśród wyborców i niska frekwencja, które wyraźnie dały o sobie znać w wielu krajach. Najwidoczniej większość Europejczyków doszła do wniosku, że współpraca europejska i jej dotychczasowe, imponujące rezultaty są czymś oczywistym, i że tak będzie zawsze. Zawsze będziemy mieli w Europie pokój, otwarte granice, wspólny rynek i wspólną walutę; zawsze będziemy mogli swobodnie podróżować, studiować lub pracować w którymś z 28 państw członkowskich UE.

Ale tak nie jest. Te dokonania, przywileje i swobody wcale nie są nam dane raz na zawsze. Możemy je utracić. A żeby do tego nie doszło, trzeba o nie zabiegać na co dzień, trzeba je stale pielęgnować, a w razie potrzeby także o nie walczyć. Tymczasem przyglądając się i przysłuchując kampanii wyborczej do PE, można było często odnieść wrażenie, iż najważniejszą sprawą w UE jest zakaz sprzedaży stuwatowych żarówek i, dawno już zresztą zniesione, unijne przepisy regulujące krzywiznę i wagę ogórków szklarniowych.

Czy zapomnieliśmy już o kryzysie zadłużeniowym?

O tym, jak szybko może załamać się dotychczasowy porządek, mogliśmy się przekonać parę lat temi, kiedy UE, a mówic ściślej strefa euro, stanęła w obliczu kryzysu zadłużeniowego. Naprawdę, niewiele wtedy brakowało, żeby doszło do katastrofy. Jeśli jako tako udało nam się porzed nią uchronić, to tylko dlatego, że zdobyliśmy się na solidarność, pomoc dla najbardziej poszkodowanych i dyscyplinę. Gdyby każdy kraj członkowski UE szukał wtedy wyjścia na własną rękę, wtedy, w ostatecznym rachunku przegralibyśmy wszyscy. Także ci najwięksi i najsilniejsi. Czy już o tym zapomnieliśmy? Czy nie wyciągnęliśmy z tej lekcji żadnych wniosków?

O tym, co jest stawką w grze, poucza nas przykład Ukrainy. W ćwierć wieku po zakończeniu zimnej wojny mamy do czynienia z nowym, trwałym konfliktem na naszym kontynencie. Tymczasem kryzys ukraiński nie odegrał w kampanii wyborczej do PE praktycznie żadnej roli. To dziwne, bo właśnie UE jest najlepszym dowodem tego, do jakich sukcesów prowadzi pokojowa współpraca państw, z których każde ma przecież także swoje partykularne interesy.

Spojrzenie z zewnątrz

Czy eurosceptycy i krytycy integracji europejskiej w jej obecnym kształcie rzeczywiście chcą to wszystko narazić na niebezpieczeństwo? A może powinni spytać mieszkańców innych kontynentów, co sądzą o projekcie zjednoczonej Europy? Podczas wyborów do UE w 2009 roku spotkałem w Brukseli ich oberwatora pochodzącego z jednego z państw afrykańskich. Kiedy usłyszeliśmy, że frekwencja wyniosła 43 procent, a więc praktycznie tyle samo co obecne 43,1 procent, mój afrykański kolega pokiwał tylko z niedowierzaniem głową i powiedział: "W wielu państwach afrykańskich bylibyśmy bezgranicznie szczęśliwi, gdybyśmy w ogóle mieli wolne wybory. A wy, w Europie, sami rezygnujecie z przysługujących wam praw!"

Wracam do tamtego wydarzenia nie bez powodu. Jeśli naprawdę nie mamy w UE większych problemów niż narzekanie na przesadny zapał brukselskich eurokratów do regulowania wszystkiego, co choćby tylko teoretycznie, da się uregulować, to znaczy, że powodzi nam się bardzo dobrze, a może nawet za dobrze. Bo syci i rozleniwieni nie możemy zdobyć się na wysiłek trzeźwej oceny cudu, którego jesteśmy świadkami od 70 lat: życia w pokoju i dobrobycie. Nie potrafimy, albo nie chcemy go należycie docenić.

Christoph Hasselbach / Andrzej Pawlak

red. odp.: Bartosz Dudek